W innym życiu, czyli przedwczoraj, Uliana Worobec denerwowała się, że ukraiński rząd kazał zgłosić się do komisji mobilizacyjnej jej 60-letniej matce. Matka mieszka pod Lwowem. Na wojaczce zna się nijak. Na dodatek ma słabe nerwy, więc ciężko to wszystko zniosła. Ale poszła. Dostała bumagę, czyli świstek, że została odnotowana – i już. Nie minęły dwa dni i okazało się, że matka ma spakować walizkę ewakuacyjną. 16 lutego miała rozpocząć się wojna. Tak wynikało z informacji Amerykanów i ostrzeżeń rządzących.
Pierwsze godziny wojny. Największy konflikt w Europie od 1945 r.
Wojna wybuchła tydzień później
– Matka nie spała do trzeciej nad ranem, bo podobno o tej godzinie mieli zaatakować. O piątej też nie spała. Dalej nie zaatakowali. Zamiast wojny przyszedł poranek. Zjadła śniadanie. Zadzwoniła do mnie, że wojny nie ma, to chyba się położy – opowiadała Worobec. Wtedy można było uznać, że to nawet w jakiś sposób barwna historia, takie czekanie na wojnę. Okazało się, że wojna jest cierpliwa. Wybuchła w nocy ze środy na czwartek. Tylko tydzień później, kiedy mniej się jej już spodziewali.
Od czwartku rano Worobec sama działa w trybie wojennym. Jak mały sztab dzwoni po zaprzyjaźnionych Ukraińcach i zbiera informacje, które oni pozbierali od swoich bliskich w ojczyźnie. Dowiaduje się, jak sytuacja, gdzie zbombardowali, czy technika wojenna poszła w ruch, czy tylko strzelają z rakiet, ale sami boją się postawić nogę na ukraińskiej ziemi. Z kolei ją ludzie pytają, jak ściągnąć tu bliskich, co zrobić z dziećmi, których większość nie ma paszportów, bo prawda jest taka, że w tę wojnę to jednak nikt nie wierzył.