Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Wielki pożar chemikaliów w Zielonej Górze. Ta bomba tykała od lat. „Niebo było czarne, oczy piekły”

Pożar hali z odpadami toksycznymi w Przylepie pod Zieloną Górą. Pożar hali z odpadami toksycznymi w Przylepie pod Zieloną Górą. Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl
W sobotę po południu wybuchł pożar groźnych chemikaliów w Przylepie, peryferyjnej dzielnicy Zielonej Góry. Nazajutrz rano ogień jeszcze się tlił, ale służby wojewody oznajmiły ni stąd ni zowąd, że pożar nie był groźny dla ludzi, a polityczne emocje rozpaliły nawet Tuska i Kaczyńskiego.

Robi się z nas idiotów – tak mieszkańcy i mieszkanki komentują oficjalne komunikaty o tym, że nic im nie zagrażało i nie zagraża. Magdalena Borkowska, szefowa miejscowej pizzerii, na własne oczy widziała kłęby dymu i słupy ognia, które buchały ze składowiska 5 tys. m sześc. chemicznych odpadów. – Niebo było czarne, na zewnątrz nie dało się wytrzymać, bo piekły oczy i zaczynała boleć głowa. Pozamykaliśmy więc w pizzerii drzwi i okna, pracowników wysłaliśmy do domów – opowiada.

Sytuacja wyglądała dramatycznie: do pozostania w domach wzywali mieszkańców wojewoda i prezydent miasta, kolej wstrzymała kursowanie pociągów na pobliskiej linii, Rządowe Centrum Bezpieczeństwa wysyłało SMS-owe ostrzeżenia z powodu pożaru „substancji niebezpiecznych” do ludności aż ośmiu lubuskich powiatów. Do akcji wkroczyło ok. 200 strażaków z ponad 60 zastępów, nad ogniem trudno było jednak zapanować. – Bomba tykała, tykała, aż w końcu wybuchła – stwierdza Mieczysław Momot, sołtys Przylepu. O tykającej bombie mówi też Anita Kucharska-Dziedzic, posłanka Lewicy, wcześniej radna Zielonej Góry: – Już w 2014 r. Wojewódzka Inspekcja Ochrony Środowiska ujawniła, że brakuje porządnej dokumentacji składowanych w Przylepie materiałów, podłoże nie jest chronione przed wyciekami do gruntu, a zabezpieczenia przeciwpożarowe są niewystarczające. Z raportu inspekcji, ale także dokumentów prokuratury jasno wynikało, że może dojść nawet do samozapłonu i eksplozji, ale przez tyle lat nikt z tym nic nie zrobił, lekceważono zagrożenie dla mieszkańców i ich protesty, a prezydent miasta uprawiał wręcz spychologię.

Wystarczy pożar i problem „znika”

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że tę bombę podłożyła spółka Awinion z Budzynia w Wielkopolsce. W 2012 r. wynajęła halę byłych zakładów mięsnych w Przylepie, który był wówczas podmiejską wsią. – Właściciele spółki, ojciec i syn, dysponowali zgodą na gromadzenie odpadów, podpisaliśmy więc umowę najmu, ale nie spodziewaliśmy się, że wykorzystają prawo tak bezwzględnie – mówi reporterowi „Polityki” emerytowany przedsiębiorca z Zielonej Góry, do którego (i jego byłej żony) należy hala. Szybko zorientował się, że spółka w roli prezesa obsadziła słupa, a hala wypełnia się chemikaliami niewiadomego pochodzenia: – Aż po sufit i bramę, wózek widłowy się nie mieścił.

Przedsiębiorca powiadomił służby ochrony środowiska i prokuraturę. Chciał też zerwać umowę najmu, ale ślad po firmie zaginął. Okazało się, że do Przylepu najpewniej trafiły odpady z podobnego składowiska przy ul. Św. Michała w Poznaniu, a kolejne magazyny powstawały (i się zapełniały) w innych niewielkich miejscowościach: Adamowie, Łosieńcu, Mielżynie i Parkowie, Potulicach, Tarkowie, Czołówku. „Głos Wielkopolski” już osiem lat temu opisywał szczegóły śledztwa poznańskiej prokuratury w tej sprawie. Jak mówił dziennikowi poznański prokurator, za procederem stoją te same osoby – przedsiębiorcy z Poznania. Zakładają spółki z niewielkim kapitałem (Awinion miał kapitału 5 tys. zł), zdobywają formalne pozwolenia na składowanie odpadów i odbierają od oficjalnie działających firm substancje z „całej tablicy Mendelejewa”, nawet tak trujące jak benzen, ksylen i toluen. Potem też wszystko dzieje się wypisz wymaluj jak w Przylepie: składują je w wynajętych magazynach, zamykają na kłódkę przed wszelkimi kontrolami, nie odpowiadają na wezwania do usunięcia odpadów, a gdy grunt już pali im się pod nogami – znikają, zostawiając problem na głowie niezorientowanych słupów, właścicieli obiektów i samorządów.

Według takiego schematu działają też inne firmy: pobieżne szacunki wskazują, że magazynów z groźnymi substancjami może być w naszym kraju nawet 500, bo właściwie każdy może sobie założyć firmę gromadzącą opady, napełnić nimi dowolną przestrzeń magazynową i zniknąć. Samorządowcy od lat dobijają się o zaostrzenie przepisów. Po aferze z halą przy ul. Św. Michała prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak proponował, aby właściciel terenu był współodpowiedzialny za to, co i jak jest magazynowane na jego posesji, a ten, kto wytwarza odpady, był zwolniony z odpowiedzialności za nie dopiero w momencie, kiedy faktycznie zostaną zutylizowane. Ministerstwo środowiska na jego propozycję nawet nie odpowiedziało, pojawiło się za to zjawisko nazywane przez internautów „utylizacją po polsku”: wystarczy pożar i problem „znika”.

Rok w rok płonie w Polsce 100–200 składowisk śmieci i dzikich wysypisk, a w rekordowym 2018 r. odnotowano aż 243 takie pożary (niektóre nie trafiają do ewidencji, dane są więc zaniżone). Dr Maciej Gliniak z Uniwersytetu Rolniczego w Krakowie w rozmowie z portalem SmogLab tłumaczył to tak: „Brakuje miejsc zajmujących się utylizacją odpadów. W efekcie firmy, które je pozyskują, nie mają gdzie ich oddawać. Trzeba więc coś z tymi odpadami zrobić najprościej jest wynająć halę, wypełnić ją po brzegi i poczekać na samozapłon albo samemu hałdy podpalić i problem się rozwiązuje”.

Eksperci i dziennikarze wskazują też na mafie śmieciowe, które na tym biznesie zarabiają miliony, a potwierdzeniem mogą być pożary wybuchające kilka razy na tych samych składowiskach, żeby je „opróżnić” na kolejne śmieci.

„Piszą o mnie: dureń, debil, morderca”

Co było przyczyną pożaru w Przylepie, jeszcze nie wiemy. Wiemy za to na pewno, że już w 2015 r. hala z odpadami znalazła się w granicach miasta, bo Zielona Góra wchłonęła Przylep (i inne sąsiednie wioski). Pewnikiem jest też wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego sprzed trzech lat: uznał (prawomocnie), że za utylizację odpadów odpowiada miasto.

Prezydent Zielonej Góry Janusz Kubicki broni się, że winny nie jest on, a już na pewno nie tylko on. Od chwili wybuchu pożaru na każdym kroku przypomina, że hala jest prywatna. Powtarza, że miasto przejęło odpowiedzialność za odpady z mocy prawa i z „dobrodziejstwem inwentarza” (w ramach powiększania granic administracyjnych), a on sam, gdy tylko zyskał wpływ na bieg spraw, cofnął zgodę na gromadzenie odpadów w Przylepie. Zorganizował cztery przetargi na ich utylizację. Bez skutku, bo oferenci stawiali wygórowane żądania albo nie stawali do rywalizacji. W jednym z przetargów oferent chciał 12 mln zł, ale miasto przeznaczyło wtedy na ten cel „tylko” 10 mln zł. Tuż przed pożarem koszty utylizacji wyceniane już były na dziesiątki milionów złotych.

Jak mówił Kubicki, zrujnowałoby to budżet miasta i zatrzymało inwestycje. Chciał przejęcia hali na własność miasta, bo właścicielowi łatwiej starać się o pieniądze na utylizację (emerytowany przedsiębiorca nie zgodził się oddać jej za darmo). Prezydent pukał więc z prośbą o finansową pomoc w utylizacji do wszystkich drzwi – od samorządu województwa zdominowanego przez PO aż po ministerstwa i fundusze, którymi rządzi PiS. Też bez skutku. „Piszą o mnie: dureń, debil, morderca, nie dba o zdrowie mieszkańców, lekceważy problem itp. itd. Setki, dziesiątki osób wylewa na mnie swoja żale. Czy naprawdę jestem jedynym winnym tego, co tam się stało?” – pytał na Facebooku, gdy hala płonęła, a Zieloną Górę spowijały chmury czarnego dymu.

– Umywa ręce – kwituje posłanka Kucharska-Dziedzic. Jak inni krytycy Kubickiego podkreśla, że jako prezydent świetnie wiedział o zagrożeniu, miał obowiązek natychmiast wykonać wyrok NSA, a odsunął to na „święty nigdy”. W jednym z pism proces usuwania odpadów obiecał zakończyć w 2026 r., ale zacząć w kwietniu 2023. Nic takiego nie nastąpiło, a Samorządowe Kolegium Odwoławcze wytknęło Kubickiemu (po skardze właściciela hali) bezczynność, bo nie rozważył „możliwości choćby częściowego usunięcia odpadów (…) w granicach przeznaczonych środków”. Kucharska-Dziedzic: – Gdy walczyliśmy o rozwiązanie problemu, byliśmy nazywani ekoterrorystami, aż tu „nagle” wybuchł wielki pożar i trwa polityczna przepychanka, kto bardziej zawinił.

Polityka na pogorzelisku

Politycznym rozrachunkom sprzyja to, że Kubicki uchodzi za polityka „obrotowego”. Przejmował władzę w mieście 17 lat temu jako człowiek lewicy, w kolejnych wyborach startował z poparciem PO, Bezpartyjnych Samorządowców i PSL, a teraz współpracuje z PiS. Kubickiego krytykują więc politycy opozycji, a bronią przedstawiciele obozu rządzącego. Wiceminister środowiska Jacek Ozdoba wypomniał w sobotę w Zielonej Górze, że zgodę na składowanie odpadów w Przylepie wydał starosta z PO (jednak powiatem rządziła wtedy koalicja PO i PiS). Odgrzały się też lokalne konflikty: wojewoda Władysław Dajczak (PiS) krytykował marszałek Elżbietę Polak (PO) za uprawianie polityki na pogorzelisku, sam zaś Kubicki zakłócił jej niedzielną konferencję prasową.

Nie tylko za sprawą tego ekscesu dogasający już lokalny pożar ponownie przebił się do ogólnokrajowych mediów. Donald Tusk twittował o „smrodzie płonących odpadów w Zielonej Górze” i „smrodzie pisowskiej korupcji w całej Polsce”. W reakcji minister Anna Moskwa przekonywała, że rząd „wypowiedział wojnę mafii śmieciowej”, premier Mateusz Morawiecki – że Tusk „nawet pożar chce wykorzystać do swego czarnego PR”, a szef PiS Jarosław Kaczyński że na zachodzie Polski zalegają „niemieckie śmieci”, za które odpowiadają rządy PO.

Mieszkańcy Przylepu na takie wojny reagują wzruszeniem ramion. Bardziej dotknęły ich polityczne przepychanki wokół ewakuacji: marszałek Polak i prezydent Kubicki informowali (każde z osobna), że decyzja o relokowaniu 2,5 tys. mieszkańców Przylepu już zapadła, wojewoda Dajczak – że jednak nie. – Ostatecznie ewakuacji nie było, ale zafundowali nam dodatkowy lęk, jakby wielki pożar trujących substancji kilkaset metrów od domu czy pracy to było za mało – mówi Magdalena Borkowska z pizzerii. A już całkiem mieszkańcom puściły nerwy po komunikatach wojewody i jego służb, że wskutek pożaru nie stwierdzono w powietrzu żadnego zagrożenia dla zdrowia i życia ludzkiego. – W sobotę mieliśmy pozostać w domach i nie otwierać okien, bo według władz płonęły niebezpieczne substancje, w niedzielę rano widziałam w okolicy strażaków w maseczkach, a chwilę później usłyszałam, że pożar nie był w ogóle dla nas groźny – złości się szefowa pizzerii.

Inni ironizują, że „skoro to takie nieszkodliwe”, to chyba na powrót zaczną palić gałęzie na ogródkach i zamontują w domach kopciuchy. Zdaniem sołtysa Mamota pożar dowiódł też tego, że politycy potrafią lekceważyć dobro mieszkańców latami, a na koniec jeszcze sobie z nich okrutnie zakpić: – Mnie w każdym razie nie przekonuje zapewnienie, że nic groźnego w naszym powietrzu nie było i nie ma. To się kupy nie trzyma, ale dowodów nie mam, przecież nie zachoruję dziś czy jutro.

Podobnego zdania jest w rozmowie „Polityką” dr inż. Jakub Duszczyk, chemik, toksykolog, specjalista inżynierii ochrony środowiska: – Negatywne efekty mogą przyjść po kilku, a nawet kilkunastu latach. Człowiek prowadzący zdrowy tryb życia, nieobciążony genetycznie, nagle zapada na ciężkie schorzenia i nie znajduje żadnej „racjonalnej” przyczyny, może nawet nie pamiętać o pożarze.

Jak przypomina Duszczyk, produkty spalania praktycznie każdej substancji mają negatywny wpływ na zdrowie, a w tym wypadku pożar był gigantyczny, trwał cały dzień i strawił szkodliwe substancje. – Nie wiemy nawet precyzyjnie jakie, bo nikt tego nigdy szczegółowo nie przebadał. Skandalem jest też to, że przez tyle lat zwlekano z utylizacją. Jeśli jednak chciano uspokoić mieszkańców, absolutnym minimum powinno być podanie precyzyjnych danych: gdzie, w jakim czasie, jakie parametry jakości powietrza odnotowano oraz co one w praktyce oznaczają. Podobnie w kwestii ewentualnych zanieczyszczeń gleby czy wody, bo nie ulega wątpliwości, że środowisko naturalne wskutek tego pożaru ucierpiało – mówi dr inż. Duszczyk.

Już w niedzielę lokalni aktywiści alarmowali, że tysiące litrów wody użytej do gaszenia pożaru wraz z chemikaliami spływa do lokalnych cieków, które prowadzą do Odry. Nikt z nich nie wierzy w zapewnienia rządzących o braku zagrożenia. Także dlatego, że przed rokiem 16 km od Przylepu nad brzegiem rzeki w Cigacicach jeden z ministrów zapewniał, że można się w niej kąpać i wędkować, a dwa dni później nurtem spływały tony martwych ryb.

Oficjalny koniec pożaru

Jak poinformował Lubuski Urząd Wojewódzki, w niedzielę o godz. 20:22 strażacy zakończyli „gaszenie pożaru magazynu z substancjami niebezpiecznymi w m. Przylep. 3 zastępy pozostaną na noc na miejscu działań w celu dozorowania pogorzeliska”. W trakcie pożaru jedna osoba została lekko ranna, żadnych innych ofiar ani szkód oficjalnie wciąż nie odnotowano, a informacje z Przylepu ustąpiły miejsca tym z Pszczewa, gdzie odbywał się pierwszy w woj. lubuskim piknik pod hasłem „Rodzina 800 plus”.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną