Partie demokratyczne mają parafować umowę koalicyjną nowego rządu albo przynajmniej pokazać jej główne założenia. Zdaniem polityków uczestniczących w rozmowach negocjacje przebiegały sprawnie i w dobrej atmosferze. Jedną z niewielu kwestii, która od początku budziła kontrowersje, była liberalizacja regulacji dotyczących aborcji, które w Polsce – przypomnijmy – należą do najbardziej restrykcyjnych w Europie. Po decyzji Trybunału Julii Przyłębskiej z jesieni 2020 r. przerwanie ciąży jest dozwolone wyłącznie w przypadku, gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa lub zagraża życiu i zdrowiu kobiety.
Ważne prawa reprodukcyjne
Kwestia aborcji w ostatnich dniach była nazywana „jedną z głównych przeszkód w zawarciu umowy koalicyjnej”. Po stronie demokratycznej pojawiały się mocne głosy zarówno zwolenników regulacji pozwalającej na przerywanie ciąży do 12. tygodnia na podstawie decyzji kobiety, jak i polityków promujących powrót do tzw. kompromisu aborcyjnego (sprzed wyroku Trybunału; pozwalał na przerwanie ciąży także ze względu na wady płodu) lub zwołania referendum w tej sprawie. Pod tę dyskusję podłączył się nawet pisowski premier Mateusz Morawiecki, który nagle ogłosił, że od początku był zwolennikiem tzw. kompromisu (najwyraźniej dość bezobjawowym).
Dyskusja o aborcji rozgrzała jednak przede wszystkim stronę demokratyczną. Z takiego obrotu rzeczy najbardziej cieszą się zapewne zwolennicy obecnej zamordystycznej regulacji oraz politycy PiS, którym pomaga to w promowaniu spinu, że „skłócona opozycja nie dowozi przedwyborczych obietnic”. Zwłaszcza że nie muszą tego robić własnymi rękami – robią to za nich komentatorzy bliżsi partiom demokratycznym i niektórzy politycy tych ugrupowań.
Na początek dwa założenia. Po pierwsze, liberalizacja prawa do aborcji w Polsce i generalnie zmiana podejścia do praw reprodukcyjnych jest niesłychanie ważna. Nie może być tak, że z powodu nacisków polityków i duchownych kobiety umierają w szpitalach, bo lekarze boją się interweniować w wypadku zagrożonych ciąż, a nad wszystkim unosi się groźba prokuratorskich zarzutów. Nie wspominając o tym, że odbieranie kobiecie decyzji w sprawie ciąży jest rozwiązaniem archaicznym i po prostu nieludzkim.
Po drugie, piszę ten komentarz z pozycji zwolennika regulacji pozwalającej kobiecie na podejmowanie decyzji. I nie ma mowy o odkładaniu tej sprawy na nie wiadomo kiedy. Trzeba ją rozstrzygnąć jak najszybciej – ale w tych warunkach politycznych, jakie istnieją.
Nikt się nie wycofał z obietnic
Kłamstwem jest, że partie demokratyczne wycofały się ze swoich obietnic w sprawie przerywania ciąży. Nie ma nikogo w dotychczasowej opozycji, kto „obiecywał aborcję w kampanii”, a teraz się wycofał, bo „Kościół nie pozwala”, jak w popularnym minikomiksie Andrzej Rysuje. Te partie, które obiecywały w swoim programie pełną liberalizację prawa do aborcji do 12. tygodnia ciąży, dalej to podtrzymują (Koalicja Obywatelska, Lewica). Inne ugrupowania demokratyczne z kolei były przeciwne wpisywaniu prawa do aborcji do swojej agendy, uznając ją za jedną z „kwestii światopoglądowych”, w których pozostawiają wolną rękę swoim politykom (Trzecia Droga, czyli Polska 2050 i PSL) – i też nie zmieniły zdania. Te dwie partie ciążą raczej ku powrotowi do tzw. kompromisu aborcyjnego i opowiadają się za referendum, choć niektórzy ich reprezentanci zapowiedzieli poparcie dla liberalizacji prawa (Joanna Mucha czy Ryszard Petru).
Takie stanowisko Polska 2050 i PSL (jako Trzecia Droga) konsekwentnie prezentowały przez całą kampanię wyborczą i nie rozumiem tych obserwatorów, którzy są nim zaskoczeni. Uchwalenie ustawy po prostu liberalizującej prawo do aborcji jest więc raczej politycznie niemożliwe przy obecnej konfiguracji Sejmu. A nawet jeśliby się udało, to na końcu drogi ustawodawczej jest prezydent, który taką ustawę zawetuje lub skieruje do Trybunału. W tej sytuacji nawoływanie do wpisania ustawowej liberalizacji prawa do aborcji do umowy koalicyjnej jest kontrproduktywne.
Tym bardziej że można zachować się pragmatycznie i zastanowić nad tym, jak rozwiązać ten problem – mimo wszystkich politycznych przeszkód, o których była mowa wyżej. A są na to sposoby.
Wystarczy minister zdrowia
Przede wszystkim można rozszerzyć przesłankę aborcyjną zagrożenia życia kobiety o zdrowie psychiczne. To możliwe nawet na podstawie istniejących przepisów; są lekarze, którzy już w ten sposób je interpretują. Po tragicznych śmierciach kobiet w zagrożonych ciążach w ostatnich latach Ministerstwo Zdrowia jeszcze za czasów Adama Niedzielskiego zaczęło przygotowywać wytyczne w tej sprawie. Po powołaniu rządu partii demokratycznych należałoby dokończyć te prace i wprowadzić je w życie zarządzeniem ministra.
Może to zrobić szef resortu zdrowia, nie oglądając się na koleżanki i kolegów z rządu, we współpracy z krajowym i wojewódzkimi konsultantami ds. ginekologii i położnictwa NFZ – pisała o tym Ewa Siedlecka na swoim blogu. Minister może się posiłkować uchwałami Komitetu Bioetycznego PAN, gdzie przeanalizowano i aspekt prawny, i etyczny dotyczący ochrony zdrowia i życia kobiet w ciąży, w tym powinności lekarzy.
W podobny sposób doszło do liberalizacji aborcji np. w Hiszpanii. W 1985 r. zezwolono na przerywanie ciąży m.in. z powodu zagrożenia zdrowia psychicznego kobiety (musiało to potwierdzić dwóch specjalistów). W praktyce oznaczało to otwarcie drzwi dla zabiegów aborcyjnych, w latach 90. wykonywano ich ok. 50 tys. rocznie, w latach 2000. – nawet do 100 tys. Ustawę umożliwiającą legalne przerywanie ciąży na żądanie kobiety do 14. tygodnia ciąży uchwalono dopiero ćwierć wieku później, w 2010 r.
Z kolei w Niemczech aborcja wciąż teoretycznie jest dostępna wyłącznie w wypadku zagrożenia życia lub zdrowia kobiety oraz gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa. W praktyce zabiegi nie są karane do 12. tygodnia ciąży w wypadku skorzystania przez kobietę z obowiązkowej konsultacji i odczekania trzech dni. Liczba zabiegów aborcyjnych od lat wynosi ok. 100 tys. rocznie (w Polsce, przypomnijmy, w 2022 r. według oficjalnych danych legalnych aborcji było… 161).
Czytaj też: 46 tys. aborcji w rok. Zagraniczne kliniki ratują życie Polkom
Ważniejsza praktyka niż ustawa
W Polsce fetyszyzuje się podejście do uchwalania prawa – wciąż pokutuje myślenie, że uchwalimy ustawę i sprawa jest załatwiona. Czasy PiS przypomniały nam jednak o tym, że ustawę bardzo łatwo zamienić inną ustawą – czasem nawet w 113 minut, bo tyle trwał rekord Sejmu z większością Zjednoczonej Prawicy (w sprawie tzw. wyborów kopertowych). Ustawowe umocowanie jakichś praw niekoniecznie daje nam gwarancję, że w przyszłości nie zostaną odebrane.
Dużo większe znaczenie ma ugruntowanie tych praw w istniejącej praktyce – i tak się stało w Hiszpanii i Niemczech. Jeśli kobiety korzystałyby z prawa do aborcji – nawet na podstawie wytycznych ministra zdrowia – i ta praktyka trwałaby przez wiele lat, trudniej byłoby te prawa odebrać. Próba uchwalenia kolejnej zamordystycznej ustawy spotkałaby się z silnym oporem społecznym.
Wygląda zresztą na to, że partie demokratyczne w nowym Sejmie i tak zrobią podejście do ustawy w sprawie aborcji – złożą projekt dotyczący depenalizacji przerywania ciąży, czyli odstąpienia od jego karania. Tego rodzaju ustawa powinna zdobyć większość, może zapewne liczyć na poparcie także większości posłów Polski 2050 i PSL. Napotka za to na opór Andrzeja Dudy (czyli weto albo skierowanie do Trybunału), ale samo jej uchwalenie pokaże, kto w polskiej polityce chce obronić kobiety, a kto upiera się przy fundamentalistycznych restrykcjach.
Większą nadzieję na realne rozwiązanie problemu da zapewne droga administracyjna, przez wytyczne Ministerstwa Zdrowia. A prawdziwe pytanie brzmi, na czym nam teraz zależy bardziej – na budowaniu polaryzacji politycznej wokół aborcji czy na stworzeniu rozwiązań, dzięki którym kobiety nie będą już umierały w szpitalach.