Jak wypadł pierwszy „test rakietowy” nowej władzy? Zadziałała inaczej niż PiS i Błaszczak
Znowu pierwsze w informacyjnym obiegu były relacje świadków, którzy widzieli lub słyszeli, jak „coś” przeleciało na niskiej wysokości. Była 7 rano, może minuty po. Opisy tego „czegoś” nie są precyzyjne: ciemne lub czarne, miało metr, może dwa, szumiało lub bzyczało. Na razie nie ma relacji o eksplozji, tak jakby to „coś”, spadając, nie wybuchło lub w ogóle nie spadło, bo tylko zahaczyło o Polskę w locie. Nie ma też do tej pory informacji, by komukolwiek stała się jakaś krzywda. Strach, obawa oczywiście też mają negatywne skutki, ale mogło być gorzej.
Zwłaszcza że tło dzisiejszej sytuacji bliźniaczo przypomina dwa poprzednie przypadki wtargnięcia w polską przestrzeń powietrzną obiektów, które okazały się szczątkami rakiet przeciwlotniczych lub pociskiem manewrującym.
Czytaj też: Błaszczak to ma pecha. Po zgubionej rakiecie – zgubiony zapalnik
Różnice widać gołym okiem
Nad ranem Ukraina padła ofiarą największego od wielu miesięcy ataku powietrznego Rosji. Według Kijowa wystrzelonych miało zostać ponad 120 rakiet, pocisków manewrujących i bezzałogowców uderzeniowych. Przy tak wielkiej skali bombardowania celem pocisków był obszar całego kraju, nawet względnie bezpieczna i z rzadka ostrzeliwana zachodnia Ukraina, w tym obszary przy naszej granicy – Lwów i obwód lwowski czy obiekty wojskowe na poligonie w Jaworowie. Mieszkańcy przygranicznych gmin Lubelszczyzny i Podkarpacia już wiedzą, że w takich sytuacjach powinni ze zdwojoną czujnością nasłuchiwać – i wieści z mediów, i bezpośrednio tego, co słychać za oknem.