Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

F-16 w pogoni za rosyjską rakietą. Mamy za mało samolotów i pilotów

Nauczeni doświadczeniem kilku incydentów i działając w reżimie podwyższonej gotowości, oficerowie odpowiedzialni za zabezpieczenie polskiej przestrzeni powietrznej bez wahania wysyłają nad wschodnią granicę samoloty myśliwskie F-16. Na wszelki wypadek. Nauczeni doświadczeniem kilku incydentów i działając w reżimie podwyższonej gotowości, oficerowie odpowiedzialni za zabezpieczenie polskiej przestrzeni powietrznej bez wahania wysyłają nad wschodnią granicę samoloty myśliwskie F-16. Na wszelki wypadek. Gerard van der Schaaf / Flickr CC by 2.0
Polskie F-16 mają coraz więcej obowiązków, muszą pilnować wschodnich granic przed rosyjskimi pociskami. Sytuacja ta przypomina, że mamy za mało myśliwców i nie dysponujemy kluczowymi maszynami wsparcia. A przepisy nie pomagają.

Schemat nowej misji wygląda mniej więcej tak. Z Ukrainy lub od zachodnich sojuszników w systemie NATO dociera do polskich dowódców informacja, że w powietrze startują rosyjskie bombowce strategiczne z pociskami manewrującymi lub że z naziemnych wyrzutni w Rosji w powietrze poszły drony uderzeniowe. Cele nie są od razu znane, ale zanim w ogóle pojawią się w pobliżu granic Polski – o ile są tam skierowane – minie przynajmniej kilkadziesiąt minut, co daje czas na reakcję.

Nauczeni doświadczeniem kilku incydentów i działając w reżimie podwyższonej gotowości, oficerowie odpowiedzialni za zabezpieczenie polskiej przestrzeni powietrznej bez wahania wysyłają nad wschodnią granicę samoloty myśliwskie F-16. Na wszelki wypadek. Nie jedną, a dwie pary dyżurne – polską i amerykańską, cztery maszyny z lotnisk odległych o kilkaset kilometrów od rejonu patrolowania, bo maszyny te stacjonują jedynie pod Poznaniem i w Łasku w centralnej Polsce. Te z Łasku mają bliżej. Równocześnie, by myśliwcom zapewnić możliwość dłuższego patrolowania w strefie, a w razie czego wejścia do akcji „na pełnej”, czyli z wysokim zużyciem paliwa, do lotu podnosi się nieco ociężały tankowiec Stanów Zjednoczonych (albo innego sojusznika), który akurat przebywa w Powidzu, Łasku czy innym miejscu. Rotacyjne zabezpieczenie w postaci latającej stacji paliwowej było konieczne dla wzmocnienia wschodniej flanki po rosyjskiej agresji na Ukrainę i okazuje się zbawienne w operacjach ochrony nienaruszalności polskiej granicy.

Czasami sojusznicy pomagają też polskim pilotom w akcji pościgowej – tak było w przypadku „pogoni” za rosyjskim pociskiem w grudniu 2022 r. oraz przy niedawnym naruszeniu granicy przez kolejną „ruską rakietę”. Już z tego opisu wynika, że sami byśmy sobie nie poradzili ani z wykryciem zagrożenia, ani z reakcją na nie, a nasze zdolności reagowania też wymagają uzupełnienia.

Czytaj też: Jak Rosja odpowie na F-16? Ma śmiertelnie groźną broń

Na decyzję są minuty

Gdy Polska kilka lat temu żywo debatowała nad zakupem Patriotów i innych systemów przeciwlotniczych, lotnicy nieśmiało (wówczas) przypominali, że oni też są obroną powietrzną i nie wolno o tym zapominać. Wykrakali chyba, bo dziś są na pierwszej linii – muszą wypatrywać rosyjskich rakiet (w potocznym sensie, bo chodzi głównie o pociski manewrujące), czasem je gonić, a gdyby dostali rozkaz – strzelać do nich. Co sprawiło, że będący największym osiągnięciem modernizacji technicznej wojska komponent naziemnej obrony powietrznej znalazł się chwilowo w cieniu komponentu latającego?

Wszystko bierze się z przepisów – niekoniecznie adekwatnych do sytuacji – i ostrożności czasu pokoju. Polska nie jest w stanie wojny, mimo że co jakiś czas dostaje rykoszetem. Stąd wynika więcej ograniczeń i komplikacji, niż dostrzega opinia publiczna i klasa polityczna, czasem żądająca, by do „ruskich rakiet strzelać bez ostrzeżenia”. Otóż tak legalnie się nie da, a wiele zależy od stwierdzenia intencji naruszenia i właściwego rozpoznania jego środka.

Ustawa o ochronie granicy państwowej zawiera kilka scenariuszy, ale jak każde prawo nie nadąża za rzeczywistością. Na boku zostawmy lotniczą procedurę Renegade odnoszącą się do porwanych lub pozbawionych sterowności samolotów cywilnych. Wprowadzona była po zamachach z 11 września 2001 r., kiedy terroryści, a nie pociski Putina, mieli być największym zagrożeniem. O obcych statkach wojskowych naruszających polskie terytorium ustawa mówi, że należy je przechwycić – dokonać identyfikacji (automatycznej, przy użyciu urządzeń IFF), nawiązać łączność lub kontakt wzrokowy. Później naprowadzić na właściwy kierunek lub wysokość lotu albo zmusić do lądowania na wskazanym lotnisku, w razie potrzeby ostrzegawczo strzelając z broni pokładowej. Jak z tego wynika, ustawodawca wymusza udział lotnictwa załogowego w tej procedurze, a komunikacja między przechwytującymi intruza załogami i dowódcami obrony powietrznej na ziemi jest kluczowa dla wykonania misji zgodnie z prawem.

Naziemne zestawy obrony powietrznej tego nie zrobią. Przepisy zastrzegają, że strzelać w celu zniszczenia naruszyciela można wyłącznie, gdy nie stosuje się do wezwania, a bez ostrzeżenia – gdy dokonuje zbrojnego ataku na terytorium RP, nawet jeśli tylko usiłuje przyjąć dogodną pozycję lub gdy wykonuje lot rozpoznawczy, przygotowując atak. Ustawa przyznaje prawo do wydania takiego rozkazu wyłącznie dowódcy operacyjnemu rodzajów sił zbrojnych (obecnie to gen. dyw. Maciej Klisz, wyznaczony 10 października 2023 r.), ale tylko „po rozpatrzeniu całokształtu okoliczności konkretnego zdarzenia i wynikającego z niego realnego i poważnego zagrożenia dla życia osób postronnych z uwzględnieniem nadrzędności ochrony życia osób postronnych, traktując możliwość zniszczenia obcego wojskowego statku powietrznego jako środek ostateczny”. Zważywszy że na podjęcie decyzji w najlepszym razie są minuty, ustawodawca wysoko ustawił poprzeczkę. Taki generał ma przy tym wskazać „uzbrojenie właściwe do wykonania zadania, którego użycie pozwoli zminimalizować ryzyko wystąpienia niepożądanych szkód”. Procedury takie były nieraz ćwiczone i niejednemu uczestnikowi musiały zostawiać plamy potu na mundurze.

Czytaj też: Migi odlatują, F-35 nadlecą. Jaka będzie lotnicza przyszłość Polski?

Rakiety latają szybciej

Nieco mniej proceduralnych ceregieli jest z rakietami i bezzałogowcami. Wystrzelone na Polskę rakiety można zestrzeliwać z ziemi przy użyciu zestawów obrony powietrznej, o ile taki rozkaz wyda dowódca operacyjny… „po rozpatrzeniu całokształtu okoliczności konkretnego zdarzenia i wynikającego z niego realnego i poważnego zagrożenia dla życia osób postronnych, w tym możliwych ofiar ataku”.

Ustawodawca nie uwzględnił, że rakiety latają szybciej niż samoloty, a czas od wykrycia zagrożenia do decyzji o użyciu broni liczy się w sekundach. Wojsko ma oczywiście swoje doktryny i procedury, wytyczne użycia ognia, sposoby oceny ryzyk i chronionych wartości. Wspiera się zaawansowanymi systemami pozwalającymi wyliczyć trajektorię i miejsce upadku pocisku (w przypadku rakiet jest to łatwiejsze niż ze skrzydlatymi pociskami manewrującymi). Ustawa domaga się jednak za każdym razem „oceny całokształtu”, na co nie ma czasu. W przepisach jest też istotna luka. Rozróżniają one co prawda rakietę od bezzałogowego statku powietrznego, ale nie wiadomo, czym jest pocisk manewrujący, bo przepisy o tym rodzaju broni nie wspominają. Wojsko chętnie traktowałoby pocisk skrzydlaty jak rakietę i unieszkodliwiło go inną rakietą z ziemi. Ale nie da się wykluczyć, że wskazania radarowe się mylą i niezidentyfikowany naruszyciel okaże się samolotem – a koniec końców wymiar sprawiedliwości oceni sytuację inaczej niż porucznik w kabinie dowodzenia systemu przeciwlotniczego. Naruszający polską przestrzeń powietrzną bezzałogowiec wolno zniszczyć, unieruchomić lub przejąć nad nim kontrolę środkami walki elektronicznej. Decyzję, co zrobić, wydaje dowódca operacyjny, który – a jakże – musi uwzględnić znany już całokształt sytuacji i zadbać o życie osób postronnych, jak też wskazać najlepsze uzbrojenie (lub inne środki powstrzymania drona).

Hipotetyczny porucznik na dyżurze bojowym ma wyznaczoną strefę, której broni. Ale niekwestionowane prawo do strzelania tylko w samoobronie. Jak ocenić, czy zmierzająca do jego strefy rakieta lub bezzałogowiec stanowi bezpośrednie zagrożenie uzasadniające otwarcie ognia? Nowoczesne systemy obrony powietrznej potrafią wyliczyć i ocenić ryzyko – a gdy jest niskie, nie zareagują. Szkoda im wartej wiele milionów złotych (czy dolarów) rakiety na coś, co spadnie i nie wyrządzi szkody. Jeśli zawarte w rozkazie wytyczne do odpowiedzi ogniowej (rules of engagement) nakazują bezwzględną obronę jakiegoś obszaru, sytuacja się zmienia.

Żeby obraz jeszcze skomplikować, z reguły radary mają o wiele większy zasięg wykrywania niż dostępne przeciwlotnikom pociski przechwytujące. Polskie systemy Mała Narew rozstawione (po wyjeździe niemieckich patriotów) pod Zamościem mogły „widzieć” ostatni rosyjski pocisk, ale czy byłyby w stanie go strącić – to już inna sprawa. Na pewno aktywność wysłanych tam na wszelki wypadek samolotów myśliwskich widziały radary patriotów stojących na Bemowie, chroniących Warszawę przed niespodziewanym atakiem balistycznym. One mają jasno wyznaczoną misję, a antybalistyczny reżim pracy minimalizuje kolizję z przepisami. Trajektoria i prędkość lotu, widoczna na radarach i dająca się udokumentować, odróżniają rakietę od innych środków napadu powietrznego. Ale już problem rozróżnienia samolotu, pocisku manewrującego i bezzałogowca jest dużo większy. Z czasem dotknie on i patriotów, bo najnowocześniejsza polska broń przeciwlotnicza uzyska niedługo zdolność zwalczania zwykłych celów powietrznych. O ile zagmatwane przepisy się nie zmienią, porucznicy w kabinach dowodzenia będą szybciej siwieć.

Czytaj też: Occasus napada na Polskę. Co robi NATO?

Za mało samolotów, za mało pilotów

Dlatego identyfikację biorą na siebie lotnicy. Polskie F-16 pracują na trzy zmiany, a nocki coraz częściej są nerwowe. Samolotów tych mamy w teorii 48, ale – jak w innych siłach powietrznych – gotowych do lotu jest najwyżej 80 proc. (10 mniej). Usterki, awarie, remonty to nic niezwykłego. Poza tym są też szkolenia w bazach, ćwiczenia i misje. Na przykład cztery F-16 są teraz w Estonii, by pilnować nieba nad Bałtykiem. Po każdym locie każda maszyna musi zostać przejrzana, przed każdym lotem do niego przygotowana. To zabiera wiele godzin, ale gwarantuje to, co najważniejsze w lotnictwie – bezpieczeństwo. To dlatego samoloty i ich załogi więcej czasu spędzają na ziemi niż w powietrzu. Co prawda mamy jeszcze MiG-29, Su-22 i nowe FA-50, ale słabiej nadają się do „antyrakietowej” misji. Suchoje to muzealne bombowce, migi nie tankują w powietrzu, a koreańskie maszyny szkolno-bojowe nie mają odpowiedniego uzbrojenia.

Wykryć pocisk manewrujący, bezzałogowca czy niewielki samolot na tle ziemi potrafi tylko F-16, i to pilotowany przez odpowiednio wyszkolonego pilota. To pracownicy na wagę złota, o bezcennym znaczeniu dla obronności państwa, statystycznie powinno ich być przynajmniej 80. Kiedyś modne były porównania, że wszystkich żołnierzy Wojska Polskiego da się upchnąć na Stadionie Narodowym. Personel latający na F-16 można by zmieścić w małym kinie – i to się nie zmieniło pomimo rozrostu armii lądowej.

Nie tylko „ruskie rakiety” przypomniały więc, że mamy po prostu za mało samolotów i za mało pilotów i że bez sojuszników nie jesteśmy w stanie wesprzeć posiadanych maszyn chociażby tankowcami. Lotnicza luka w liczbach i zdolnościach szybko nie zniknie. Dopiero w 2026 r., o ile nic się nie opóźni, Polska otrzyma pierwsze F-35, ale wtedy też zacznie kierować F-16 na przegląd i modernizację. Ratunkiem będą starszej generacji FA-50 i nowsze, lepiej wyposażone FA-50PL, których dostawy mają się wtedy zacząć. Nawet dziś zamówione nowe samoloty bojowe czy tankowce nie pojawią się szybciej niż za kilka lat.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną