Po co przyjechał do Polski szef największej firmy zbrojeniowej świata? I co w Warszawie usłyszał?
Rudawy blondyn z amerykańskim uśmiechem, którego sylwetka od razu zdradza wojskową przeszłość, to niewyglądający na swoje 63 lata James Taiclet. Kiedyś był pilotem samolotów transportowych, karierę kontynuował w sztabach lotnictwa i w Pentagonie, a dziś jest szefem Lockheed Martina. Warta ponad 100 mld dol. globalna firma od lat wiedzie prym w rankingach największych i najważniejszych dostawców uzbrojenia i odgrywa kluczową rolę w zdolnościach wojskowych amerykańskiego mocarstwa.
Właśnie jest w Polsce, by odwiedzić swoich pracowników i rozmawiać z jednym z najważniejszych nowych klientów na mapie świata.
Czytaj też: Wielkie kontrakty na F-16 i F-35, w tle wejście Szwecji do NATO
Warszawa, przystanek obowiązkowy
Od poprzedniej wizyty szefowej Lockheeda Maryllin Hewson minęło osiem lat, a to w polskich zbrojeniach epoka. PiS był u władzy od pół roku, zamówienia obronne przechodziły „macierewiczowskie” turbulencje, a MON ani myślał o gigantycznych zakupach. Głównym polem współpracy była budowa systemu obrony powietrznej Wisła w oparciu o pociski przechwytujące Lockheeda (wybrane w Polsce jako amunicja do patriotów Raytheona) oraz śmigłowce. Wskutek polskiej prywatyzacji, a następnie amerykańskich przejęć, w rękach zbrojeniowego giganta niedawno znalazła się fabryka lotnicza PZL Mielec, wcześniej kupiona przez Sikorsky Aircraft Corporation. Wyspecjalizowany w samolotach zakład został przez Amerykanów przystosowany do produkcji śmigłowców. Wybór Macierewicza, by kupować je nie od Francuzów, a z „polskich fabryk”, był dla Lockheeda zaproszeniem do intensywnego lobbingu na rzecz black hawków z Mielca.