Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Lewica vs. dziury w moście. Skąd tak fatalne wyniki w samorządach?

Magdalena Biejat, kandydatka na prezydentkę Warszawy z ramienia lewicy Magdalena Biejat, kandydatka na prezydentkę Warszawy z ramienia lewicy Magdalena Biejat / Facebook
Dla wielu komentatorów wynik 6,32 proc. w wyborach do sejmików i pięć mandatów w skali całego kraju to katastrofa zwiastująca rychły rozpad lewicowej współpracy i ostateczny upadek lewicowego projektu. Czy rzeczywiście?

W pierwszej turze wyborów samorządowych w 2024 r. frekwencja wyniosła niemal 52 proc. Wynik trochę słabszy od poprzednich, w 2018 frekwencja wyniosła 54,9 proc., ale nieodbiegający znacząco od długofalowego trendu, zgodnie z którym frekwencja w wyborach samorządowych w pierwszej turze regularnie oscyluje wokół połowy uprawnionych. Radykalnie odbiegł on natomiast od nowszego trendu – w wyborach parlamentarnych w październiku 2023 r. Do urn poszła wtedy rekordowa liczba obywatelek i obywateli: aż 74,38 proc. wzięło karty do głosowania do Sejmu, nieco mniej – 74,31 proc. – do Senatu.

Ponad 22 proc. uprawnionych uznało więc, że tym razem zostanie w domu.

Do pierwszej dziury w moście

Wiadomo, stawka mniejsza. Ale właśnie: czy na pewno mniejsza? Gdyby stawki w wyborach lokalnych były tak niskie, powinno nas dziwić, że frekwencja przez dekady dobijała do tej z wyborów parlamentarnych. Samorządy są ważne. Problem w tym, że są ważne inaczej niż wybory krajowe, i nie dla wszystkich. Dla sporej części elektoratu lokalna polityka mogłaby nie istnieć – przynamniej do pierwszej dziury w moście, uciążliwego wysypiska śmieci, zagrożonego betonozą ulubionego skweru czy potencjalnej inwestycji, która mogłaby ożywić region.

W polskim ustroju obowiązuje zasada pomocniczości (albo subsydiarności), zgodnie z którą, upraszczając, wyższe szczeble decyzyjne zajmują się tylko takimi kwestiami, którymi nie mogą się zająć niższe – czyli np. miasto radzi sobie z zarządzaniem szkołami, ale kwestie programu nauczania czy kształcenia nauczycieli pozostają w gestii wojewódzkiej (kuratoria), zaś państwo dba o wynagrodzenia, ogólne ramy edukacji itp. W praktyce nawet między urzędnikami zdarzają się spory kompetencyjne, nie ma się więc co dziwić, że dla przeciętnego wyborcy pytanie, do kogo mieć o co pretensje, nie znajduje łatwych odpowiedzi.

Ta sama zasada pomocniczości sprawia, że system polityczny w Polsce (i do pewnego stopnia, przynajmniej na poziomie traktatów i deklaracji, w całej Unii Europejskiej) to system naczyń połączonych: wielu problemów na poziomie gminy lub dzielnicy nie da się ruszyć bez „wejścia” na poziom powiatu, województwa, regionu czy państwa. I odwrotnie, poparcie niższych szczebli pozwala załatwiać wiele w strukturach wyższych, oderwanych od tzw. terenu. Takie „wejścia” można uzyskać na kilka sposobów, w szczególności dzięki komunikacji wewnątrzpartyjnej bądź też… przez zasiedzenie – po prostu zna się ludzi i jest się znaną czy znanym przez nich.

Te „wejścia” są też miarą codziennych sukcesów samorządowych osób politycznych. „Upartyjnienie” wcale nie musi być problemem. Przeciwnie, to właśnie w strukturach partyjnych utalentowana polityczka lub polityk mogą naprawdę wiele uzyskać dla społeczności, którymi zarządzają. Prezydent podwarszawskiego Otwocka Jarosław Margielski mógł rozprawić się z największą bolączką swojego miasta – wielkim i aromatycznym wysypiskiem śmieci w okolicach Świerku – tylko dzięki temu, że jego ówczesna partia, Prawo i Sprawiedliwość, akurat zwalczała opozycję na odcinku odpadowym. W tych wyborach wystartował już bez afiliacji partyjnej – i wygrał w pierwszej turze, zdobywając 76 proc. głosów. Czy jego dobra passa utrzyma się we współpracy z demokratami? Pożyjemy, zobaczymy.

Czytaj też: Wszyscy mieli wygrać, a wszyscy trochę przegrali. Najtrudniej ocenić wyniki PiS

Zwiastują rychły zmierzch lewicy

W tym miejscu warto zapytać o Lewicę: dla wielu komentatorów wynik 6,32 proc. w wyborach do sejmików i pięć mandatów w skali całego kraju to katastrofa zwiastująca rychły rozpad lewicowej współpracy i ostateczny upadek lewicowego projektu. Tyle że rozpoznanie to wynika z założenia, że wszystkie wybory znamionuje pewna ciągłość, jedna kampania płynnie przechodzi w drugą, a głosowanie na radnych sejmików wojewódzkich motywowane jest czysto tożsamościowym przywiązaniem do konkretnej formacji.

I może jest tak faktycznie: sejmikowych radnych jest mniej niż posłów na Sejm (w całym kraju 408 wobec 460) i najczęściej kojarzymy tych spośród nich, którzy zaliczyli spektakularny zjazd po szczeblach drabiny w karierze: byłych posłów czy przegranych prezydentów miast. Sprawy poruszane na poziomie wojewódzkim są często kompletnie niemedialne – wyjątkiem są np. kwestie związane z lotniskami. Prasa lokalna robi bokami, więc wybory i kampania to główne, jeśli niejedyne forum, na którym mamy szansę oglądać naszą reprezentantkę lub reprezentanta. Na tej karcie głosujemy więc na partię – jeśli w ogóle pójdziemy do głosowania.

A tym razem głosować poszło 22 proc. osób mniej niż w poprzednich wyborach. I bardzo możliwe, że były to osoby, które nie doświadczyły wspomnianej dziury w moście, dla których głosowanie w wyborach jest raczej abstrakcyjnym „obywatelskim obowiązkiem” i które potrzebowałyby, żeby wyjść z domu, dodatkowych zachęt i argumentów. I tu wreszcie widać problem.

Bo o ile Lewica wystawiła listy do sejmików we wszystkich województwach, o tyle na poziomie powiatów, a nawet rad miejskich, wyszła bryndza. W części województw udało się wystawić listy w dwóch zaledwie powiatach. W wielu miejscach (np. na Lubelszczyźnie) Lewica dołączyła do list Koalicji Obywatelskiej. W innych, jak we Wrocławiu czy Krakowie, poparła silnych kandydatów na prezydenta, trochę gubiąc się pod tym ciężarem. Wniosek niestety jest jasny: lewica po prostu nie ma swoich struktur (wyjątkiem potwierdzającym regułę jest część tradycyjnie „czerwonego” Śląska, ta jednak niestety też się kurczy).

Czytaj też: Kogo boli kładka nad Wisłą. Nowy most w Warszawie symbolizuje dziś coś więcej

Lewicy brakuje średniego szczebla

Niezły wynik w Warszawie – 12,86 proc. głosów dla Magdaleny Biejat i 13,3 proc. głosów do rady miasta – był efektem współpracy z oddolnymi aktywistami, w tym działaczami z Miasto Jest Nasze, ale także dzielnicowymi zapaleńcami, jak ci na Pradze Północ, którzy przełamali dominację PiS, zdobywając aż sześć mandatów w radzie dzielnicy. I wydawałoby się to naturalnym kierunkiem rozwoju tej formacji – czemu bowiem Lewica, której tożsamość polityczna dzisiaj jest dość niejasna, a własny projekt polityczny raczej rozmyty, nie miałaby się zamienić w organizację parasolową dla aktywistek i aktywistów, czy to lokalnych, czy to od konkretnych spraw? Lewicy dziś brakuje konkretów, ale ma ogromny potencjał, by wspierać i nagłaśniać sprawy zgłaszane oddolnie.

Niestety, wszystko wskazuje na to, że pomysł na „usieciowienie” lewicy w Polsce również upadnie. Z prostego powodu: każda sieć musi mieć swoje węzły, a właśnie tych lewicy dramatycznie brakuje. Zabrakło osławionych „działaczy powiatowych”, zwykle pamiętających jeszcze czasy PRL, których bardziej niż różnica poglądów z młodym narybkiem pokonał po prostu czas – od okresu świetności SLD minęło już prawie ćwierć wieku, a już wtedy nie była to partia młodych ludzi. Tych powiatowych wąsaczy zastąpił PSL, a następnie młodzi i prężni członkowie PiS. Lewica tymczasem koncentruje się, w zgodzie ze światowymi trendami, na dużych miastach, gdzie komunikacja z pominięciem brakującego jej średniego szczebla jest znacznie prostsza.

Jedyny problem jest taki, że zwykle w wyborach głosuje cała Polska, a nie tylko Warszawa, Wrocław czy Kraków.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną