Wielka woda przegrywa z małą polityką. Władza musi wyciągnąć wnioski. PiS nie „ogarnął” sytuacji
Jestem wystarczająco dorosła, by pamiętać słynne słowa premiera Cimoszewicza, które „spławiły” rząd SLD po powodzi w 1997 r. – „trzeba się było ubezpieczyć”. Ludzie, którzy stracili wtedy dorobek całego życia, tamtej władzy pokazali drzwi, a wrocławianie do dzisiaj wspominają barykadę im. W. Cimoszewicza (żyjący w kulturze obrazkowej bez trudu znajdą zdjęcie rzeczonej w czeluściach internetu). Potem złotousty okazał się prezydent Bronisław Komorowski. Jak stwierdził z rozbrajającą szczerością, woda ma to do siebie, że się zbiera, kiedy długo pada deszcz, ale potem, jak się zbierze, to spływa do morza. I jest spokój...
Mała polityka wygrała z wielką wodą
Od czwartku było wiadomo, że na południu Polski rośnie zagrożenie powodzią. Prawdziwe, a nie wymyślone. Oczywiście można było uznać, że premier przyjeżdżający w piątek do Wrocławia na odprawę ze służbami w urzędzie wojewódzkim robi klasyczny pijar, pokazuje się w roli ojca narodu czuwającego nad nim w trudnych chwilach. Ale prognozy meteorologiczne nie mają barw partyjnych, nie głosują na Koalicję Obywatelską, Konfederację czy PiS, a rwące rzeki niszczą domy i dorobek życia ludziom bez względu na to, na kogo głosowali w wyborach i kogo po tych wyborach popierają.
Wydawałoby się, że politycy są w stanie wyciągnąć wnioski z tego, że ich koledzy nie wcielają w życie słynnej rzymskiej maksymy, w myśl której mowa jest srebrem, a milczenie złotem.