Pan Błaszczak, były minister obrony narodowej (stąd można go uznać za dzielnego wojaka), zapodał: „Panie Tusk, jedność Polaków jest ważna, ale przede wszystkim trzeba zadbać o bezpieczeństwo naszej ojczyzny. A wy tego nie robicie, nie ma najważniejszych kontraktów zbrojeniowych, nie ma 300-tysięcznej armii. Są za to zniszczone relacje z USA. Naprawcie to, potem mówcie o jedności. Nie macie strategii, nie macie planów. Jesteście jak dzieci we mgle. O jedności wobec zagrożenia ze Wschodu mówił już ś.p. prof. Lech Kaczyński lata temu. Wtedy nazywaliście pana prezydenta rusofobem, a pan spacerował z Putinem po molo w Sopocie”.
Była to reakcja na tę wypowiedź p. Tuska: „Przedstawiłem na Radzie Bezpieczeństwa Narodowego ramy konsensusu w sprawie Ukrainy. Potrzebę politycznej jedności Polaków wobec zagrożenia ze Wschodu rozumieli wszyscy. Prezydent, marszałkowie, liderzy klubów parlamentarnych. Tylko Mariusz Błaszczak nie zrozumiał”.
Rozumienie jest kategorią psychologiczną i trudno wypowiadać się na odległość o tym, czy ktoś rozumie dany problem czy nie. Dlatego nie będę dociekał, co p. Błaszczak pojmuje, a czego nie, natomiast zajmę się empirycznie dostępną treścią jego oświadczeń. Może tylko warto zauważyć dwie kwestie. Po pierwsze, nawet gdyby zarzuty naszego dzielnego wojaka o niegdysiejszych zaniedbaniach w sprawie bezpieczeństwa Polski były trafne, to z tego nie wynika, że niczego nie czyni się obecnie dla poprawy sytuacji. Po drugie, ś.p. prof. itd. i jego brat zwracali uwagę na potrzebę międzynarodowej, a nie krajowej, jedności wobec zagrożenia ze strony Rosji. Panu Błaszczakowi i jego propagandowym pomocnikom najwyraźniej myli się strzałka czasu, tj. przeszłość z teraźniejszością i przyszłością.
Czytaj też: Kaczyński może się przeliczyć. Trump „ufa” Putinowi, co PiS zrobi z zamachem smoleńskim?
Reset i zgoda
Sporo hałasu spowodowało ujawnienie przez p. Błaszczaka planów obrony przed agresją rosyjską na Polskę, czyli kraj należący do NATO. Niektórzy uznali to za zdradę kraju. Jeśli p. Błaszczak ujawnił informacje opatrzone klauzulą tajności, to dopuścił się czynu nagannego. Jakby nie było, trudno przypuścić, że wywiad rosyjski nie jest świadom strategii NATO w możliwej wojnie, a jedną z nich jest zorganizowanie obrony na linii Wisły.
Jasne, że gdyby p. Błaszczak dowodził siłami zbrojnymi NATO, zaraz przeprowadziłby skuteczny atak (inny nie wchodzi w rachubę) i wykorzystując wielowiekowe doświadczenie historyczne, broniłby kraju nad Niemnem (może nawet wykorzystując wątki z powieści Orzeszkowej).
Przesłanie p. Błaszczaka było inne, mianowicie że obrona na linii Wisły oznacza świadome oddanie Rosji połowy kraju. Dzielny dobrozmienny wojak nie był samotny w swoich strategicznych filipikach, równie odważnie sekundowali mu p. Cenckiewicz (Profesor) i p. Rachoń (Michał). Obaj odkryli prorosyjsko-proniemiecką agenturę p. Tuska już w serialu „Reset” i zamierzali ją kontynuować w cyklu „Zgoda”. Oglądając ten pierwszy, nie mogłem się nadziwić, jak wiele tajnych dokumentów zostało odtajnionych – wygląda na to, że Profesor jako szef Wojskowego Biura Historycznego dostał zgodę p. Błaszczaka jako ministra na wykorzystanie owych materiałów.
Serial „Zgoda” został zatrzymany, może dlatego, że p. Cenckiewiczowi cofnięto prawo dostępu do niejawnych informacji. Wszelako Profesor z Michałem szybko popełnili książkę „Zgoda. Rząd i służby Tuska w objęciach Putina”, mającą zastąpić wersję filmową. Owo drukowane dzieło jest intensywnie reklamowane w TV Republika jako opisujące długofalowy proces oddania połowy terytorium Polski we władanie agresora ze Wschodu. Można przyjąć, że ujawnienie tego faktu przez dzielnego wojaka p. Mariusza Błaszczaka było dyktowane wyłącznie względami bieżącej propagandy politycznej.
Polacy wzięci w dwa ognie
Warto tu uczynić dygresję historyczną. W 1939 r. Polska była w oficjalnym sojuszu z Francją i Wielką Brytanią. Niemiecką odpowiedzią na to był pakt Ribbentrop-Mołotow, którego tajny dodatkowy protokół przewidywał podział Polski między Niemcy i ZSRR. Wojna rozpoczęła się 1 września 1939 atakiem wojsk niemieckich na Polskę. Francja i Wielka Brytania wypowiedziały Niemcom wojnę dwa dni później.
Plan zakładał, że Polacy będą bronić się przez dwa–trzy tygodnie, co da czas sojusznikom na mobilizację, a obrona polska ustabilizuje się na Polesiu. Założenia te upadły z powodu bierności Francji i Wielkiej Brytanii oraz agresji ZSRR. Nie wiem, czy doświadczenia kampanii wrześniowej są brane pod uwagę przez strategów NATO, ale warto je wykorzystywać w debacie publicznej. Ustalenie linii obrony w jakiejś odległości za granicą danego państwa nie jest niczym niezwykłym i nie oznacza oddania agresorowi jakiejś części kraju.
Obecna sytuacja Polski jest inna niż w 1939 r., gdyż nie jesteśmy wzięci, by tak rzec, w dwa ognie. Dobrozmieńcy prawią o kondominium niemiecko-rosyjskim, ale są to, przynajmniej w aktualnej sytuacji politycznej (innej nie rozważam), opowieści nie z tej planety i nieodpowiedzialne z punktu widzenia racji stanu.
Zakładając agresję ze Wschodu, możliwe są dwa scenariusze: (a) Polska zostanie sama; (b) atak na Polskę spotka się z reakcją sojuszników. Jeśli zrealizuje się wersja (a), tj. Zachód pozostanie bierny, np. z powodu groźby totalnego konfliktu nuklearnego, władze polskie będą musiały podjąć decyzję, czy pogodzić się z sytuacją, czy też podjąć walkę. Nie ma co podbijać bębenka i rozważać dość abstrakcyjnego problemu, ile tysięcy żołnierzy winna liczyć polska armia i jak być uzbrojona, by odeprzeć agresję przeciwnika mającego znacznie większy potencjał militarny. Dowodzenie przez dzielnego wojaka p. Błaszczaka wraz z rozpoznaniem terenu między Niemnem a Prypecią przez Profesora wespół zespół z Michałem niewiele pomoże.
Czytaj też: Tusk szuka wiatru, nowego impulsu. Spadają notowania rządu, czas radykalnie się skurczył
Załóżmy, że Rosjanie wejdą
Tak więc pozostaje scenariusz (b). Ma kilka możliwych wariantów. Pierwszy polega na tym, że zostanie wdrożony art. 5 traktatu NATO, że atak na jakiekolwiek państwo członkowskie będzie traktowany jak napaść na cały Sojusz. Nie jest jednak rzeczą jasną, jak będzie wyglądał Sojusz w związku z działaniami p. Trumpa.
Po drugie, dobrozmieńcy uważają, że sojusz Polski z USA jest najlepszą gwarancją bezpieczeństwa, tzn. że obecność wojsk amerykańskich nad Wisłą będzie oznaczać agresję Rosji również na USA.
Przynajmniej na razie takiego sojuszu, przewidującego odpowiednik wspomnianego art. 5, nie ma, a to oznacza brak nawet formalnej gwarancji, że USA staną po stronie Polski w ewentualnym konflikcie zbrojnym z Rosją. Są tylko ogólnikowe słowa p. Trumpa, że będzie nas bronił, i gołosłowne zapewnienia dobrozmieńców, że jesteśmy najważniejszym sojusznikiem Stanów w Europie.
Załóżmy, że będzie planowana rosyjska agresja na Polskę. Można przypuścić, że prezydent USA zostanie o tym poinformowany kilka dni wcześniej i zarządzi nagłą ewakuację żołnierzy amerykańskich z Polski, np. pod pozorem wspólnych manewrów na Tajwanie. Stany Zjednoczone mają własną doktrynę przystępowania do wojny związaną z hasłem „Ameryka dla Amerykanów”: nie przystępują do globalnego konfliktu, jeśli nie uznają, że zostały zaatakowane.
Historia I i II wojny światowej pokazuje, że interpretacja tego, czy Ameryka została zaatakowana, zależy tylko od jej władz. Wystarczy jakaś prowokacja à la ta gliwicka w 1939 r., np. kaliningradzka, by Amerykanie uznali (patrz opowieści p. Trumpa o tym, że to Ukraina rozpoczęła wojnę), że skoro Polska jest agresorem, to USA nie mają powodu nas bronić.
Trzeci wariant scenariusza polega na tym, że zostaniemy wspomożeni przez siły zbrojne UE niezależnie od stanowiska NATO (czyli praktycznie USA). Problem w tym, że jak na razie nie ma porozumienia militarnego w ramach wspólnoty i nie wiadomo, czy wszystkie jej kraje są na to chętne. Nie twierdzę, że wyszczególnione warianty są jedyne czy nawet rozłączne; konkretna sytuacja polityczna może sprawić, że chociaż NATO praktycznie już nie istnieje, to USA razem z UE zdecydują się na obronę Polski.
Czytaj też: Wezbrała prawicowa fala i naciera. Czy groźne marzenia PiS i Konfederacji mogą się w końcu spełnić?
Obrona nad Niemnem
Sytuacja jest poważna i są powody do niepokoju. Pan Kosiniak-Kamysz, obecny minister obrony narodowej, pociesza się tym, że Polska ma drugą (po USA) co do liczebności armię w NATO. To niewiele znaczy, jeśli zostaniemy bez wsparcia zewnętrznego. W konsekwencji Polska musi liczyć na NATO, USA i UE. Z tego wynika prosty postulat: mianowicie należy robić wszystko, aby Sojusz Północnoatlantycki przetrwał z USA jako jego najważniejszym elementem lub UE miała wystarczającą siłę odstraszającą, nawet jeśli USA nie będą brały w tym udziału. Natomiast amerykańsko-polski bilateralny sojusz defensywny wydaje się mało realny. I chyba tak to widzą obecnie rządzący w Polsce.
A co dobrozmieńcy na to? Pomijając satyryczny projekt obrony nad Niemnem pod dowództwem dzielnego wojaka p. Mariusza Błaszczaka z walnym udziałem Profesora i Michała, dobrozmienna formacja polityczna obficie sypie (by użyć nazwy jednego z programów TV Republika) piach w tryby bieżącej polityki zagranicznej rządu polskiego.
Jak przekazał p. Duda (po dziesięciu minutach pogawędki na zapleczu drugorzędnej konferencji), otrzymał od prezydenta USA zapewnienie, że obecność wojsk amerykańskich w Polsce nie zostanie zmniejszona, ale zacieśniona. To semantyczna bzdura, zapewne polegająca na tym, że prezydencki turysta z Polski, minami podkreślający swoją rzekomą wagę polityczną, zwyczajnie nie zrozumiał wypowiedzi p. Trumpa.
Tenże p. Duda wydatnie przeszkadza w prowadzeniu przez rząd polityki międzynarodowej, skoro nie mianuje ambasadorów, zwłaszcza tego w Waszyngtonie. Wiele wskazuje, że wypowiedzi p. Tuska i p. Sikorskiego, krytyczne wobec p. Trumpa, są wyrywane z kontekstu i dyskrecjonalnie donoszone do Białego Domu przez polityków z obozu p. Jego Ekscelencji. Ciekawe, że dobrozmienne skarżypyty jakby zapomniały o swoim oburzeniu z powodu jawnej krytyki poczynań PiS w latach 2015–23 przez ówczesną opozycję. Trwa festiwal ataków dobrozmieńców na UE i systematyczne deprecjonowanie pozycji p. Tuska i polskiej prezydencji, szeroko prezentowany w TV Republika przy akompaniamencie „prawdziwych polskich” wiadomości recytowanych przez p. Holecką i werbalnych harców p. Kłeczka, stale w ruchu, np. na wrotkach.
Nawrockiego palio i polio
Awantura w Białym Domu w ostatni dzień lutego wywołała wielkie polityczne wzmożenie u dobrozmieńców i konfederatów. Wspomniany Michał (tym razem bez Profesora) uznał, że skoro p. Tusk poparł prezydenta Ukrainy w sporze z p. Trumpem, to wybrał Niemcy, a nie USA, za głównego sojusznika Polski. Ciekawe, że polscy prawicowi politycy, zarówno dobrozmieńcy, jak i konfederaci, stanęli murem za prezydentem USA, a przeciw p. Zełenskiemu, chociaż jest oczywiste, że drugi został sprowokowany przez pierwszego.
Pan Mentzen udał się nawet do Lwowa, by głosić dość prowokacyjne hasła antyukraińskie. Wygląda na to, że nie tylko w przypadku dzielnego wojaka p. Mariusza Błaszczaka mamy do czynienia z brakiem zrozumienia sprawy bezpieczeństwa Polski, a może nawet sabotażem.
I słówko o p. Nawrockim, „obatelsko-nowogrodzkim” kandydacie na prezydenta, który miał swoją wielką konferencję programową pod hasłem „Strefa normalności”. Wcześniej pomieszał palio (wyścigi konne we Włoszech) z polio, tj. chorobą Heinego-Medina (Heinego-Mediny wedle pretendenta do funkcji głowy państwa). Niewykluczone, że odkrył (być może w archiwach IPN) Heinego z Mediny, pytanie tylko której: w stanie Minnesota w USA czy też w Arabii Saudyjskiej? Jeśli chcesz mieć prezydenta, który myli wszystko ze wszystkim w ramach strefy normalności, głosuj na p. Nawrockiego. Podaj dalej.