Oczywiście chodzi o Prawdziwą Suwerenność i Prawdziwe Bezpieczeństwo, tj. w takim sensie, w jakim Telewizja Republika serwuje prawdziwe polskie wiadomości, humorystycznie nazywa sama siebie domem wolnego słowa i surrealistycznie wzywa telewidzów, żeby włączyli prawdę.
Dobrozmienna propaganda doznała wielkiego wzmożenia w związku z rezolucją PE na temat europejskiej obronności z 12 marca, a potem po uchwale Sejmu w sprawie Tarczy Wschód. Eurodeputowani Konfederacji i PiS oraz posłowie tych partii byli przeciw w obu przypadkach. Ciekawie to wyglądało, ponieważ przeciwnicy sejmowej uchwały nie ukrywali, że byliby za, gdyby w jej treści nie było poparcia dla rezolucji PE.
Korzystając ze znanego kalamburu retorycznego, można powiedzieć, że Konfa i dobrozmieńcy są za, a nawet przeciw. Doceniają strategiczną rolę tarczy dla bezpieczeństwa Polski, ale woleliby, aby projekt zgłosił kto inny niż koalicja 15 października (p. Kazik Staszewski prawi o „szajce 13 grudnia”).
Czytaj też: Konfederacja, czyli chłopcy do wzięcia
Atomowy Duda
Telewizja Republika poświęciła wiele uwagi rezolucji i uchwale. No może nie tyle, ile zbiórce (trwa już ze dwa miesiące) na republikancki (przypominam, że republikanci to było stronnictwo polityczne w Polsce XVIII w., sprzeciwiające się reformom państwa i w ten sposób przyczyniające się do osłabienia jego bezpieczeństwa i suwerenności) wóz transmisyjny i głoszeniu chwały prof. Glapińskiego, prezesa NBP, który zgromadził w skarbcu 480 ton złota i zapewnia tak pomyślność polskim rodzinom, ale nie można powiedzieć, że zaniedbuje kwestie bezpieczeństwa i suwerenności.
Jestem tylko okazjonalnym widzem produkcji republikanckiego medium, ale trafiłem na trzy przedmiotowe audycje. Pierwsza miała miejsce zaraz po europejskiej rezolucji, druga po uchwale Sejmu, natomiast trzecia niejako podsumowała całą debatę. Zacznę od tej ostatniej. W gruncie rzeczy chodzi o wypowiedź p. Kłeczka, który, tym razem na rowerze, orzekł, że „Europa musi wybrać: sojusz z Waszyngtonem czy sojusz z Moskwą”.
Pan Kłeczek prowadził program o rezolucji zaraz po jej uchwaleniu. Pomagali mu p. Kanthak, obecnie poseł z PiS, dawniej Solidarnej (Suwerennej) Polski, i p. Pejo, poseł z Konfy. Prowadzący darł się okrutnie (można było mieć zasadne obawy, że wyjdzie z siebie i stanie obok), że UE odbiera nam suwerenność, w czym utwierdzał go rzeczony konfederata. Obaj przestrzegali, że to UE będzie decydowała, jaką broń i gdzie będziemy kupować, co istotnie ograniczy naszą suwerenność i zagrozi naszemu bezpieczeństwu. Program p. Kłeczka był emitowany niedługo po tym, jak p. Duda zgłosił atomowe aspiracje Polski (raczej swoje). Pan Duda, który obecnie czuje się bardziej niż najważniejszy w świecie (pewnie dlatego, że p. Trump odbył z nim rozmowę na zapleczu pewnej konferencji w USA), jakby zapomniał, że tego rodzaju propozycje wymagają uzgodnienia z rządem polskim i sojusznikami NATO.
To był powód, dla którego p. Tusk (premier) i p. Sikorski (minister spraw zagranicznych) dość ogólnikowo odnieśli się do prezydenckich harców przed szeregiem polityki światowej.
Do sprawy odniósł się p. Kanthak i grzmiał, że p. Tusk winien natychmiast poprzeć p. Dudę, ponieważ w innym wypadku naraża na szwank bezpieczeństwo Polski. Miał pecha, bo niedługo po jego tyradzie p. Vance, skądinąd ulubieniec dobrozmieńców, oświadczył: „Nie rozmawiałem o tej konkretnej kwestii z prezydentem [Trumpem], ale byłbym zszokowany, gdyby poparł rozprzestrzenianie broni atomowej dalej na wschód Europy. Musimy być ostrożni, bo dosłownie gramy przyszłością życia ludzkiej cywilizacji. To jeden z najważniejszych powodów, dla których Donald Trump postrzega siebie, a właściwie jest prezydentem pokoju”.
Medialni proponenci broni nuklearnej na terenie Polski nagle zamilkli. Tak czy inaczej, sprawa wymaga dyskrecji i rozważenia strategicznych za i przeciw, a nie prezydęcia przez p. Dudę i harmidru w prawicowych mediach.
Czytaj też: Majaczy mijanka Mentzena z Nawrockim. Kilka za i kilka przeciw
Sojusz z USA czy z Rosją
Wszystkich chyba przebiła p. Gójska-Rachoniowa (medio voto Hejke), która punktowała rezolucję i uchwałę Sejmu w programie „W punkt”. Towarzyszył jej wspomniany poseł p. Pejo, najwyraźniej dyżurny konfederata od spraw suwerenności i, o ile się nie mylę, p. Gosiewska z PiS. Było też dwóch przedstawicieli koalicji 15 października. Wszelako p. Gójska-Rachoniowa całkowicie zdominowała dyskusję. Celowała w tzw. pytaniach rozstrzygnięcia, np. „Czy jest pan za sojuszem Polski z USA czy przeciw?” lub „Czy jest pan za wypchnięciem USA z Europy?”, kierowanych do przedstawicieli obecnie rządzących.
Gdy odpowiadali, że nie ma powodu do zerwania sojuszu Polski z USA i zakończenia amerykańskiej obecności militarnej w Europie, p. Kasia (tak ją pieszczotliwie określają republikanci) przerywała i gromiła respondentów, że uchylają się od odpowiedzi.
Sama produkowała tyrady na temat nierealności europejskich projektów obronnych, uzasadniając to tym, że UE nie pomogła Włochom w pierwszym etapie pandemii koronawirusa (jakby zapomniała, że polityka PiS w tym okresie, znaczona znanym powiedzeniem p. Pinkasa o wkładaniu lodu w majtki, zebrała największe śmiertelne żniwo w UE). Jestem pod wielkim wrażeniem strategicznego geniuszu p. Gójskiej-Rachoniowej (medio voto Hejke), która nakreśliła szeroki kontekst dla cytowanej opinii p. Kłeczka na temat wyboru przez Europę sojuszu z Waszyngtonem lub Moskwą. Pani Kasia zdaje się przesądzać, że Europa już wybrała ten drugi.
Przedstawiłem dyskusje w Telewizji Republika w sposób humorystyczny, ale sprawa jest poważna, tym bardziej że dobrozmieńcy i konfederaci głoszą podobne tezy w bardziej poważnych gremiach niż republikancki „dom wolnego słowa”.
Warto przypomnieć pewne fakty. NATO powstało w 1949 r. jako pakt polityczno-militarny mający na celu obronę przed ewentualnym atakiem ze strony ZSRR, złożony z USA, Kanady i 12 państw zachodnioeuropejskich. Rozwój NATO doprowadził do tego, że obecnie liczy 32 państw, przy czym 16 przystąpiło do niego po 1990 r. (Polska w 1999). Art. 5 głosi, że agresja na jakikolwiek kraj NATO jest traktowana jako wymierzona w cały Sojusz.
Unia Europejska formalnie powstała w 1992 r. (traktat w Maastricht) jako organizacja o charakterze polityczno-gospodarczym. Niemniej była antycypowana od 1952 r. przez rozmaite inicjatywy ekonomiczne, np. Europejską Wspólnotę Węgla i Stali. W XXI w. wspólnota rozszerzyła się o szereg krajów, m.in. o Polskę (2004). Nastąpił też swoisty ubytek w postaci tzw. brexitu.
Traktat z Maastricht przyjął w wielu sprawach zasadę jednomyślności, motywowaną tym, że potrzebna jest wspólna polityka gospodarcza, która nie powinna dyskryminować słabszych krajów, chociaż pierwotne państwa członkowskie były w przybliżeniu na tym samym poziomie rozwoju ekonomicznego. Dokumenty fundujące UE zwracały uwagę na wspólne wartości, prawa człowieka czy kwestie praworządności (państwa prawa), ale przyjęły, że kulturowa i światopoglądowa specyfika danego kraju wymaga ochrony.
Ten problem stał się bardzo istotny po rozszerzeniu UE o państwa Europy Środkowo-Wschodniej, np. o Polskę, która domagała się uznania jej specyfiki religijnej. Jednym z powodów brexitu było przeświadczenie społeczeństwa brytyjskiego (ujawnione w stosownym referendum), że Zjednoczone Królestwo nie powinno podporządkować się uniformizacji UE.
Czytaj też: Konfederacja: darwinizm z kompleksami. W jednym mają rację, ale terapia przeraża
Europa w koncercie mocarstw
UE i NATO w dużej mierze się pokrywają, tym bardziej że USA i Kanada tradycyjnie uznają się za przynależne do świata kultury zachodniej. Te państwa europejskie, które zdecydowały się zostać poza UE, np. Szwajcaria, ściśle współpracują ze wspólnotą. Jedynym naprawdę kontrowersyjnym punktem jest to, że Turcja, ważny element NATO (druga co do liczebności armia Sojuszu), nie została przyjęta do UE z uwagi na to, że nie spełnia warunków politycznych, m.in. w materii praw człowieka.
Praktyczna tożsamość NATO i UE sprawiła, że ta druga nie musiała kłopotać się kwestiami militarnymi. UE powstała też w czasie względnego spokoju międzynarodowego. Wprawdzie Rosja nie była zadowolona rozszerzeniem NATO i UE, ale jej głos był nieistotny, a przynajmniej był uważany za taki.
Sytuacja radykalnie się zmieniła po agresji na Ukrainę, a jednym z punktów zapalnych stały się ukraińskie aspiracje do NATO i UE, zdecydowanie kwestionowane (zwłaszcza NATO) przez Rosję. Większość krajów NATO i UE poparła Ukrainę, ale pojawiły się prorosyjskie wyjątki w postaci Węgier i Słowacji. Okoliczność ta sprawiła, że zaczęto rozważać problem jednomyślności w podejmowaniu decyzji. Punktem zwrotnym stał się wybór Trumpa na prezydenta i jego zdecydowanie antyeuropejskie deklaracje, które natychmiast zostały uzupełnione zapowiedziami rewizji zasad działania NATO, a w tym wycofania się Amerykanów z Europy.
Trump zapowiedział, że art. 5 może nie mieć zastosowania wobec państw, które nie płacą dość na zbrojenia. Pan Hegseth, sekretarz obrony USA, opowiada o żałosnym europejskim pasożytnictwie. Do tego dochodzą niejednoznaczne wypowiedzi p. Trumpa o Rosji i Putinie, ciągle niejasne amerykańskie propozycje dotyczące zakończenia wojny w Ukrainie, wojna handlowa czy dążenia do opanowania Grenlandii, tj. terytorium pod kontrolą Danii, a więc państwa NATO i UE. Można oczywiście traktować poczynania p. Trumpa i jego otoczenia jako biznesowe akcje na rzecz działań wedle hasła „Ameryka dla Amerykanów”, ale nie można wykluczyć, że chodzi o poświęcenie Europy w ramach nowego koncertu mocarstw w trójkącie USA, Rosja i Chiny.
Z tego powodu nowa europejska polityka obronna jest całkowicie uzasadniona. Nie polega na eliminacji USA z NATO i Europy, ale na uwzględnieniu ryzyka, że Waszyngton sam zrezygnuje z dotychczasowej roli głównego gwaranta pokojowego ładu.
Powyższe skrótowe uwagi od razu wskazują, że dobrozmieńcy i konfederaci albo nie rozumieją powagi sytuacji, albo udają, że jej nie pojmują. Jedno i drugie jest groźne dla suwerenności i bezpieczeństwa Polski, ponieważ zastępuje rzeczywistość iluzjami, że sojusz z USA jest nienaruszalny, a jeśli nawet zawiedzie, to obronimy się sami dzięki planom dzielnego wojaka p. Mariusza Błaszczaka. Czy obronny projekt europejski jest realny, to inna sprawa, zależna także od tego, czy głupoty à la Mentzen i Nawrocki o polityce międzynarodowej będą rozpowszechniane. Obaj reprezentują to, co można nazwać dobrozmiennym konfadiotyzmem. Podaj dalej.