To była najważniejsza polityczna rozgrywka w jego życiu. Zupełnie inna niż w prezydenckim debiucie, kiedy dawał zmianę zmaltretowanej covidową kampanią Małgorzacie Kidawie-Błońskiej i miał się po prostu dobrze zaprezentować. W tym roku skazany był na niewdzięczną rolę faworyta, który po prostu musi wygrać. Bo jak nie, to wcześniej czy później może runąć wszystko: rząd, tworząca go koalicja, jego własny obóz polityczny. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że to gra o jego polityczne być albo nie być. O miejsce w historii albo przylepioną pewnie już na zawsze łatkę polityka, który świetnie się zapowiadał.
I widać było nieraz, jak stres go przytłacza. Stracił w kampanii dawną lekkość, niekiedy brakowało mu energii. Metryka nagle go dogoniła, przestał być uosobieniem młodości. Na tle faktycznie sporo młodszych głównych rywali wręcz sprawiał wrażenie starszego, niż jest. Do pewnego stopnia było to oczywiście zamierzone, bo chodziło też o pokazanie przewag wynikających z bogatego doświadczenia i kompetencji. Tyle że ostatecznie nie zdołał przekroczyć tym wizerunkiem naturalnych politycznych podziałów.
Z każdym tygodniem kampanii coraz bardziej stawał się po prostu kandydatem swojej formacji, co w realiach chybotliwej równowagi nie gwarantowało sukcesu.
Czytaj też: Mamy katastrofę? Nawrocki wygrał. Trzeba będzie przejść przez szok
Chłopak ze Starówki
Rocznik ’72. Idealny, żeby ułożyć sobie życie w Polsce, która właśnie pozostawiała za sobą komunizm. To ostatnie pokolenie, które zdążyło w miarę świadomie poznać życie w peerelowskiej beznadziei. Chociaż już nie na tyle, żeby się ubrudzić.