Do zabicia człowieka wystarczy kula lecąca z energią 60 dżuli. Śrut wystrzelony z wiatrówki ma 17 dżuli. Pocisk z karabinu snajperskiego 3417 dżuli, bo snajper strzela raz i po to, żeby zabić. A przemysł zbrojeniowy od lat robi, co może, żeby mu w tym pomóc. Tylko zapotrzebowanie na eliminowanie celów na odległość się zmienia, bo już w 1139 r. Sobór Laterański II uznał, że broń precyzyjna zabijająca na duże odległości jest „niemiła Bogu” i pod groźbą klątwy zakazał jej używać. Minęło prawie 900 lat i ambiwalentny stosunek do snajperów się nie zmienił. Ale skoro możesz zabić przeciwnika na długo, zanim on zobaczy ciebie, to trudno się oprzeć pokusie. Polska armia opierała się dość długo...
Droga do szkoły
Kiedy z misji w Iraku zaczęły przylatywać do Polski pierwsze trumny, opór wobec snajperów zaczął wyparowywać. W kwietniu 2004 r. strzelcy przeszli chrzest bojowy podczas obrony ratusza w Karbali. – Gdy ktoś do ciebie mierzy z granatnika, to specjalnie się nie zastanawiasz nad naciśnięciem spustu – wspomina jeden ze strzelców uczestniczących w tamtej akcji. Żołnierze szybko zrozumieli, że w tzw. misjach stabilizacyjnych piąte przykazanie – nie zabijaj – nie obowiązuje. W ciągu tylko jednego dnia walk Polacy zastrzelili 80 rebeliantów.
Politycy i wojskowi stawali na głowie, żeby informacja nie przedostała się do opinii publicznej. Ale z tamtych wydarzeń wyciągnięto wnioski. Gdyby nie wsparcie strzelców wyborowych, nie obeszłoby się bez ofiar i po naszej stronie. A tego już by się nie dało tak łatwo przemilczeć. – Armia odczuła potrzebę posiadania profesjonalnie wyszkolonych snajperów, ale brakowało jeszcze woli jej realizacji – wspomina gen. Mirosław Różański, dowódca 17 Wielkopolskiej Brygady Zmechanizowanej.
Trzecia zmiana wolę pogłębiła. – Jeden ze snajperów przyszedł do nas po akcji i poprosił o coś na sen, bo właśnie zabił kilkanaście osób i poczuł, że musi się z tym przespać, a bez chemii nie da rady – wspomina jedna z osób z personelu szpitala. Szczęśliwie w zajmowanej przez Polaków strefie nie działali wrodzy snajperzy, a miejscowi bojownicy nie strzelali zbyt celnie. – Gdybyśmy mieli do czynienia z irackimi snajperami, ofiar w naszych ludziach byłoby znacznie więcej. Dla mnie jest jasne, że trzeba się porządnie wziąć za szkolenie strzelców wyborowych – mówi gen. Waldemar Skrzypczak, dowódca Wojsk Lądowych.
Generał Różański w 2005 r. postanowił wziąć sprawy we własne ręce. Zaczął słać do przełożonych noty z pomysłem stworzenia pierwszej w Polsce nowej formuły szkolenia snajperów. A po cichu we własnej brygadzie tworzył podwaliny pod taki ośrodek. Pierwsze kontakty z wojskową górą były mało zachęcające. – Gdyby nie pomoc gen. Skrzypczaka, to szkoła może nigdy by nie powstała – wspomina Różański.
Później pojawiły się inne przeszkody. Tak prozaiczne, że aż żenujące. Co z tego, że armia zakupiła nowoczesne fińskie karabinki TRG 22, skoro nie zadbano o amunicję? – Moich 12 ludzi w trzy miesiące wystrzelało tyle amunicji, ile wojska lądowe zakupiły na cały rok – mówi generał Różański. Jak mógł wymagać od swoich żołnierzy, żeby ćwiczyli zajmowanie stanowiska do oddania strzału przez cztery dni, kiedy nie mógł im zaproponować odpowiedniej bielizny, bez której po prostu sztywnieli z zimna. A nieodzowne dla współczesnego strzelca przybory, jak urządzenie do pomiaru siły wiatru, dalmierz laserowy czy kalkulator balistyczny, w ogóle nie mieściły się w siatce wojskowych zakupów.
– Jako dowódca mam prawo nagrodzić wybijających się żołnierzy. W ramach nagród dostali część sprzętu, który w naszej armii jest po prostu nieosiągalny – tłumaczy Różański. Ale największą obrazą okazał się fakt, że wojskowy poprosił o pomoc policyjnych strzelców. – W wojsku, poza GROM, nie ma specjalistów. A policja szkoli snajperów od kilkunastu lat. Mam tam znajomych jeszcze ze studiów, więc po koleżeńsku przyjechali nam pomóc – opowiada generał. Efekt był piorunujący. Część żołnierzy z przykrością uświadomiła sobie, że ma niewielkie pojęcie o obsłudze karabinu, za który wojsko zapłaciło ok. 20 tys. zł, ale nie zainwestowało już w ich przeszkolenie. Po dwóch latach szkolenia i kilku misjach bojowych, w których ludzie Różańskiego musieli przełożyć doświadczenia ze strzelania do tarczy na żywego przeciwnika, generał uznał, że są gotowi do uczenia następnych strzelców wyborowych. W tym roku szkoła snajperów ma ruszyć na dobre.
Dmuchanie kisielu
Celne strzelanie to dobry początek, żeby zostać strzelcem wyborowym, ale za mało, żeby przeżyć w tym zawodzie. Tym bardziej że historia wojskowości nie odnotowała jeszcze przypadku snajpera, który przeżył wzięcie do niewoli. Czeczeńcy podrzynali strzelcom gardła, Rosjanie palili ich żywcem. W Jugosławii szczególnie polowano na snajperki: gwarancja zbiorowego gwałtu.
Żaden inny typ żołnierza nie wywołuje takich skrajnych reakcji u przeciwnika. I trudno się dziwić, bo broń i technika, którą dysponują, praktycznie nie dają przeciwnikowi żadnych szans. Właściwie nie chronią przed nią nawet kamizelki kuloodporne i nowoczesne hełmy. Pociski są tak skonstruowane, że w zetknięciu z celem rozwarstwiają się, tworząc coś w rodzaju grzybka. Dziura, którą wlatuje kula, ma ok. 10 cm średnicy. Rana wylotowa ma już 30 cm. – Za pociskiem wytwarza się ciśnienie tworzące tzw. kanał chwilowy. Fala rozchodzi się po organizmie z prędkością ok. 1450 m/s. Większość ludzi zabija wstrząs wywołany przez to ciśnienie – tłumaczy lekarz Adam Pietrzak. Żeby wyobrazić sobie, co pocisk robi w ciele człowieka, można przeprowadzić eksperyment. – Proszę wprowadzić słomkę do szklanki z kisielem i mocno dmuchnąć, efekt będzie bardzo zbliżony – instruuje doktor Pietrzak.
Marek jest jednym ze strzelców z teamu generała Różańskiego. Już jako chłopak strzelał w Lidze Obrony Kraju. Jak tylko można było posiadać wiatrówki, poszedł do sklepu i kupił sobie jedną. Od jakiegoś czasu stara się zostać myśliwym, bo ma wrażenie, że wojsko daje mu za mało szans na doskonalenie umiejętności. Na razie z 525 m trafia w paczkę papierosów. Niedawno wrócił z misji w Afganistanie. Zaznacza, że z dużym uczuciem niedosytu. – Mam wrażenie, że jako strzelcy moglibyśmy zrobić tam więcej. Przez pół roku wystrzelał tysiąc naboi. Ale o celach nie chce rozmawiać, bo po aresztowaniu komandosów oskarżonych o masakrę wioski Nangar Khel w wojsku nikt już nie chce rozmawiać o misjach.
Tak samo jak inni koledzy, szkolący się na strzelców wyborowych, sam robi stroje maskujące. Wyszukuje w Internecie informacje o balistyce. Czyta wszystko na temat technik strzeleckich. Chłopcy nawzajem się dopingują i uczą. Jakiś czas temu kupili komputer balistyczny. Program uwzględnia nawet korektę pocisku na przesunięcie celu związaną z ruchem Ziemi. Jeśli strzelasz na 300 m, nie ma to znaczenia. Ale przy strzale na 1,5 km, to już zupełnie inna sytuacja. Tym bardziej że od kilku miesięcy takie strzały są już w zasięgu ich zainteresowań, bo wojsko zakupiło kilka polskich karabinów TOR o kalibrze 12,7 mm. Tak naprawdę to małe działko z celownikiem optycznym. Przy odpowiedniej amunicji można z niego przestrzelić z 800 m każdy, poza czołgiem, pojazd używany w wojsku polskim. Nawet nie trzeba pytać, jaki efekt miałby taki strzał w człowieka.
Strzelcy z 17 brygady podczas ćwiczeń w polu od razu wyróżniają się na tle kolegów. Nieregulaminowe kapelusze, karabinki obwiązane maskującymi szmatami, niemieckie bluzy maskujące. W innych jednostkach za takie coś mieliby spore kłopoty. – My to nazywamy stylem żulowatego myśliwego. Nosimy niemieckie goreteksy, bo lepiej maskują i chronią przed zimnem niż nasze ceraty – mówi jeden z nich. Buty też mają inne. – Te, które daje armia, nazywane są józefami, bo wojsko się śmieje, że chodził w nich jeszcze święty Józef. A my musimy mieć ciepło w nogi, bo siedzimy w polu czasem kilka dni – tłumaczą żołnierze.
Szkolą się samodzielnie. To w polskiej armii rewolucja, bo dotychczas na pluton przypadał jeden etat strzelca wyborowego, który miał takie same obowiązki jak wszyscy inni. Niemiecka armia już w 1915 r. zwalniała swoich strzelców wyborowych z wszelkich innych obowiązków. – Snajper to człowiek do zadań wyjątkowych i musi być wyjątkowo traktowany – tłumaczy gen. Różański.
Mordercom dziękujemy
Największe doświadczenie w selekcjonowaniu snajperów ma w Polsce GROM, bo w tworzeniu formacji pomagali najlepsi w świecie eksperci z amerykańskiej Delta Force i brytyjskiego SAS. Już samo dostanie się do GROM było wyczynem. Ale szkolenie dla snajperów ocierało się o nietzscheańską koncepcję nadczłowieka. Ludzie, którzy ich selekcjonowali, nie ukrywali, że ich celem jest złamanie charakteru i siły życia kandydatów. W myśl zasady, że prawdziwa osobowość człowieka ujawnia się dopiero w skrajnych warunkach. – Obowiązywała zasada nieufności. Cały czas ich testowaliśmy, bo potrzebowaliśmy naprawdę najlepszych. Co w tym wypadku wcale nie oznacza, że najbardziej chętnych do zabijania. Wręcz przeciwnie. Potencjalnych morderców usuwaliśmy w pierwszej kolejności. Morderca jest podwójnie niebezpieczny, bo chęć naciśnięcia spustu jest silniejsza niż bezpieczeństwo jego kolegów czy powodzenie akcji – tłumaczy gen. Sławomir Petelicki, twórca GROM.
Z drugiej strony ryzyko, że prędzej czy później będą musieli strzelać do ludzi, było na tyle uzasadnione, że szkolenie musiało być maksymalnie realne. Korzystano z różnych wzorów. Izraelscy instruktorzy każą strzelać kursantom do wydrążonych główek kapusty zalanych ketchupem. Podobno efekt trafienia takiego celu wiernie naśladuje eksplozję mózgu człowieka. Ale jak ma się do dyspozycji lunetę z 10-krotnym powiększeniem, to trudno uniknąć debaty o detalach.
W. to jeden z najbardziej doświadczonych polskich snajperów. Warunkiem zgody na spotkanie jest niezadawanie głupich pytań. – Na przykład, ile mam nacięć na kolbie. Tylko psychopata i idiota mógłby robić coś takiego. Im więcej masz celów na koncie, tym bardziej przeciwnik będzie zabiegał, żeby wyeliminować cię z pola walki – tłumaczy. Ma łagodną twarz i delikatne zmarszczki wokół oczu. Wzbudza zaufanie, bo takie zmarszczki robią się ludziom, którzy dużo się uśmiechają. W jego wypadku zrobiły się od ciągłego mrużenia oczu przy przyrządach optycznych. Ale nawet jego żona się tego nie domyśla, wie tylko, że mąż jest wojskowym i często wyjeżdża na poligon.
O zadaniach, które wykonywał, mówi półsłówkami. Dopiero oglądając zdjęcia z taktyki maskowania, można próbować się domyśleć niektórych szczegółów. Na jednym ze zdjęć ledwo go widać zza ponadmetrowej lufy karabinu 12,7 mm. Wokół leży kilkanaście łusek. W tle widać fragment ściany glinianej chałupy. Podobne są w Afganistanie. Na innym zdjęciu wejście do stanowiska zamaskowane jest rozciągniętym z tyłu fragmentem wzorzystego materiału. Wzory są bogate. Takie, w jakich lubują się Arabowie. Na jeszcze innej fotografii uwieczniono resztki czegoś, co było kiedyś mieszkaniem w bloku. Mnóstwo takich szkieletów powstało w czasie wojny w byłej Jugosławii.
Ale to tylko domysły. Jeśli choć trochę są prawdziwe, to był wszędzie tam, gdzie w przeciągu ostatnich kilku lat było gorąco. I miał przed sobą wielu bad guys, jak to mówią Amerykanie. Od kwietnia 1992 r. w obleganym przez 1264 dni Sarajewie snajperzy obydwu stron urządzili sobie największe ludzkie safari w historii współczesnego świata. Strzelano do dzieci, bo zawsze można było liczyć, że po ciało przyjdą rodzice, którzy dawali szansę na kolejne dwa celne strzały. W sierpniu 1994 r. specjalny sprawozdawca ONZ Tadeusz Mazowiecki apelował o uznanie snajperów spod Sarajewa za zbrodniarzy wojennych. Ale sprawę załatwiło dopiero wysłanie w rejon walk profesjonalistów z Zachodu, którzy zamienili myśliwych w zwierzynę.
To się nie śni
W. woli mówić o tym, jak ważni są snajperzy i dlaczego warto pakować ciężkie pieniądze w ich wyszkolenie. – Bo te pieniądze się po prostu zwracają – tłumaczy. Amerykanom, którzy jako naród praktyczny lubią przyglądać się każdemu zjawisku przez pryzmat cyferek, wyszło, że na zabicie jednego wietnamskiego partyzanta wystrzelili średnio 20 tys. sztuk naboi. Snajper Marines, żeby zabić 10 przeciwników, wystrzelił 13 pocisków. Dla Amerykanów był to argument przemawiający za inwestowaniem w snajperów. Utwierdziła ich w tym pierwsza wojna w Zatoce Perskiej: snajperzy likwidowali całe plutony, które nawet nie wiedziały, skąd przychodzi śmierć.
Po tej lekcji Saddam Husajn postawił na szkolenie własnych strzelców. Husajn już nie żyje, a amerykańscy żołnierze nadal giną od ich kul. Snajper o pseudonimie Jaaba albo Jumba chwali się zabiciem 230 amerykańskich żołnierzy. Jeszcze niedawno jego polowania można było oglądać na serwisie YouTube. Żołnierze widziani przez siatkę jego celownika z reguły rozmawiają z kolegami. A zaraz potem padają jak szmaciane lalki. Na Jaabę polował każdy amerykański snajper w Bagdadzie. O pomoc poprosili też GROM, ale W. milczy na ten temat.
O swojej pracy mówi, że wymaga cierpliwości, bo czasem obiekt obserwuje się nawet dwa tygodnie. Niektórym to wystarczy, aby się z kimś zaprzyjaźnić. Dla niego to czas, żeby poznać czyjeś zwyczaje i odruchy. To wiedza niezwykle przydatna do oddania precyzyjnego strzału. – Kiedy dostaje się zielone światło na działanie, samo naciśnięcie spustu to wyćwiczony odruch zapisany w pamięci mięśniowej. Nie myślisz, co robisz, ale automatycznie działasz – tłumaczy.
Po akcji najczęściej idzie coś zjeść, bo w czasie zadania nie ma na to czasu. Czasem jest tak zmęczony, że od razu zasypia. – Nigdy nie śnili mi się ludzie, których widziałem na celowniku – uprzedza pytanie.
Juliusz Ćwieluch