Teraz Imre Kertész dołączył do Borowskiego, Celana, Leviego, Améry’ego, Wojdowskiego i wielu innych ocaleńców z Zagłady i Auschwitz, którzy dali świadectwa zamordowanego życia. Dołączył, ale na nieco innych prawach – jako człowiek sędziwy, rozstawszy się z tym światem w sposób naturalny, nie – jak tamci – śmiercią samobójcy. Nie spodziewam się, byśmy znaleźli klucz do tej decyzji, chociaż sam Kertész nieustannie go podsuwał, pisząc o utraconym losie, życiu jako samobójstwie, życiu, „które nie nadaje się do tego, by ciągnąć je dalej”. Po katastrofie inaczej pisać się nie dało, a przynajmniej Kertész inaczej pisać nie umiał, wciąż zanurzając się w koszmarze przeszłości i zarazem uporczywie trzymając się życia.
W przypadku autorów, dla których głównym i zasadniczym tematem jest Zagłada, a więc krańcowy przypadek katastrofy, gdzie substancjalnej nicości jest znacznie więcej niż bytu, najczęściej mówi się o pierwszych książkach. Stanowią jak gdyby sytuacyjną oś, tekst podstawowy, który z czasem obrasta komentarzami. I tak, Paul Celan jest przede wszystkim autorem „Fugi śmierci”, Bogdan Wojdowski – „Chleba rzuconego umarłym”, Imre Kertész znowuż – „Losu utraconego”. Niby prawda, ale są jeszcze, odpowiednio, „Śluza”, „Tamta strona”, „Kadysz za nienarodzone dziecko” – wiersze i książki drugie, trzecie, późne, ostatnie. Literatura po końcu literatury. Owoc nie tyle pisarskiego wyczerpania (zważywszy na jakość tych utworów, które niekiedy przewyższają owe teksty pierwsze), ale egzystencjalnego gaśnięcia, które trwać może wiele lat.