JAKUB ĆWIEK: – Czy „Raj” to powieść skierowana w sposób szczególny do użytkowników Instagrama?
MARTA GUZOWSKA: – Dlaczego tak uważasz? Z powodu krótkich rozdziałów?
Nie chodzi tylko o ich długość, ale także o to, jak są skomponowane. Miałem wrażenie, że cała ekspozycja to ciąg literackich odpowiedników Instastory. Bardzo krótkie, konkretne, scenki stanowiące wgląd tak w życie, jak w psychikę bohaterów; obrazowo, konkretnie, dynamicznie.
Zupełnie tak o tym nie myślałam, ale to ciekawy punkt widzenia. Wpływ social mediów jest tak powszechny, że nie sposób tego wykluczyć, choć praca nad książką przez kilka miesięcy, skupianie się po drodze na różnych rzeczach nie do końca pozwala prześledzić potem dokładnie cały proces twórczy. Zwłaszcza, gdy książka powstaje w mękach.
Spróbujmy zatem inaczej. Jakie są twoje doświadczenia z nowymi mediami?
Wiesz, jestem już na tyle stara, że dla mnie to faktycznie nowe media, coś, czego nie uczyłam się odruchowo, tylko mozolnie przyswajam. Ale chcę to robić. Bo – myślę – łatwo jest ludziom z mojego pokolenia odrzucić to jako za szybkie, za nowe, pozbawione kultury. Ale z drugiej strony jako archeolog wiem, że narzekanie starych na zwyczaje młodych miało miejsce już pięć tysięcy lat przed Chrystusem. Albo weźmy druk. Temu wynalazkowi również towarzyszyło wiele obaw - co to będzie, gdy wszyscy będą mogli swobodnie czytać? Dlatego zamiast narzekać, staram się dostosować.
I jak idzie?
Na szczęście mam dziecko w wieku nastoletnim, które jest moim przewodnikiem. I tak sobie myślę, że gdy social media są tylko jednym z aspektów budowania więzi, to może prowadzić do fajnych rzeczy. Weźmy wspomniany przez ciebie Instagram. Mój syn lubi niektóre moje posty, ja polubiłam kilka, które on wrzucił, a ostatnio odkryłam, że jego koleżanka z klasy followuje moje konto. To może być interesujące dopełnienie relacji międzyludzkich.
Właściwym podejściem jest to, że świat nieustannie się zmienia, niezależnie od nas, a nasz jedyny wybór to, czy odpadniemy, czy się dostosujemy. Ja, jak wspomniałam, jestem za tym, żeby przetrwać. Nie jestem typem dinozaura. Raczej szczura, który kryje się w norze, aż opadnie pył po meteorycie, a potem dostosowuje się do nowych warunków. Zresztą nie musimy przecież korzystać ze wszystkiego. Jest sporo możliwości, wystarczy poszukać tej dla siebie.
I tobie pasuje Instagram? Nie Facebook czy Twitter, gdzie większe znaczenia ma wciąż słowo pisane, a właśnie posługujący się obrazami Instagram?
Pisarz przecież posługuje się właśnie obrazami, choć mniej dosłownie. To właśnie zostawia w głowie czytelnika dobra książka. Obrazy. Na prowadzonych przeze mnie kursach pisarskich zawsze powtarzam, żeby pisania uczyć się nie tylko, czytając książki, ale także oglądając filmy czy seriale. I mówiąc to, mam na myśli właśnie tę obrazowość.
Ty tak widzisz sceny ze swoich książek? Jako sceny z filmów?
Właśnie tak. To zresztą czasem prowadzi do zabawnych sytuacji, bo gdy się na przykład zatnę, to przewijam sobie w głowie kawałek do tyłu, jak starą taśmę. I wtedy nadchodzi ten trudny moment, kiedy już raz zobaczonych bohaterów skręcających w prawo muszę „odzobaczyć”, by mogli pójść w drugą stronę.
Rozumiem, że dynamika przeplatania scen w „Raju” to też wynik obserwowania, jak montuje się dziś filmy i seriale?
Trochę tak. Ta forma to trochę taki mój eksperyment. I jestem ciekawa, czy się przyjmie.
A czy to właśnie ten eksperyment zafundował ci męki, o których wcześniej wspomniałaś?
Nie, to nie była kwestia tego, jak go nazywasz, montażu, owego przeplatania się punktów widzenia. To akurat było fajne. Męki zafundowało mi szukanie dla tej książki właściwej formy, bo jedyne, co w tej kwestii wiedziałam, czy też raczej czułam od początku, to to, że chcę, by "Raj" był inny, odmienny. Znalezienie owej inności dużo mnie kosztowało. Potem już poszło.
Jaki jest twój stosunek do galerii handlowych. Lubisz je?
Uważam, że są przedsionkami piekieł. A poważnie, mam do galerii czy też w ogóle do idei zakupów stosunek ambiwalentny. To takie love hate relationship. Staram się być bardzo świadomym konsumentem, zwłaszcza w kwestiach ekologicznych. To oznacza, że biorę na zakupy własne torby, zwracam uwagę na etykiety, do mycia zębów kupuję bambusowe szczoteczki. Z drugiej strony czuję czasem pokusę, szczęśliwie blokowaną przez zasobność portfela, by wykupić pół galerii. Ulegam wielu pokusom, czy jestem ich świadoma czy nie. Zupełnie inaczej niż mój partner, w zakupowych kwestiach prawdziwy abnegat. On wybierze się na zakupy dopiero po stwierdzeniu, że trzy z jego pięciu T-shirtów mają dziury. Ja mam T-shirtów z pięćdziesiąt, wciąż kupuję nowe i bynajmniej nie dziury są tu kryterium.
Czyli łapiesz się na te wszystkie mechanizmy, o których piszesz, a które przybliżała też chociażby „Zakupologia” Martina Lindstrona. Te zagrywki z umieszczaniem piekarni na wejściu…
MG… by wabił cię zapach świeżego pieczywa i skłaniał do zakupów na głodnego. Tak, łapię się. Ja naprawdę idę po bułkę, a wychodzę z butami na obcasie. Padam ofiarą tych mechanizmów, więc mogę z łatwością oddać, co czuje taka ofiara. Czasem łapię się, że nawet jeśli tych butów nie kupię, to na pewno je przymierzę, do pewnego stopnia ulegam tej pokusie. I lubię to uczucie. Nie lubię potem momentu, gdy mam pusty portfel, ale lubię zapach nowości, przymierzanie, bycie w przymierzalni, zakładanie nowych ciuchów. Jest to strasznie przyjemne, co tu ukrywać.
To love, nawet jeśli obsesyjna i niezdrowa. A hate?
Galerie bardzo mnie męczą, wysysają energię. Wielkie pomieszczenia wypełnione ludźmi, sztucznym światłem, dźwiękiem. Multizmysłowy jazgot, który sprawia, że idę na zakupy radosna, a wychodzę wykończona, albo w ogóle przerywam, odpuszczam. Z tego co wiem, wielu ludzi tak ma, ale u mnie dochodzi jeszcze jedna kwestia. Dwa lata mieszkałam w Izraelu w czasie drugiej intifady, więc mam taką wewnętrzną obawę przed miejscami, w których się gromadzą ludzie, bo to świetny cel dla ataków terrorystycznych. To ma zresztą, ten lęk, odzwierciedlenie w książce, choć mniejsze niż pierwotnie zakładałam. Mam na myśli scenę ewakuacji z powodu pożaru.
Galerie są wymarzonym celem dla wszelkich ataków jeszcze z jednego powodu, o którym w "Raju" wspominasz: To, że wiele rzeczy, jak choćby kwestie zabezpieczeń czy dróg ewakuacyjnych jest tam często zrobionych na pokaz, prowizorycznie, dla zbudowania pozorów. Boisz się tego?
Tak. Rozmawiasz z paranoiczką, która pierwsze co robi, idąc do kina, to sprawdza wyjścia ewakuacyjne. Wcześniej to samo robię, wchodząc do galerii właśnie. A możliwość wybuchu pożaru to jeden z moich największych lęków. Mieszkam obecnie na trzecim piętrze i nie zgadniesz co było moim pierwszym zakupem?
Z kontekstu wnioskuję, że gaśnica.
Właśnie tak.
Czyli piszesz lękami, jak Stephen King, który powiedział kiedyś, że nawet nie próbuje już walczyć z tym, czego się boi, zmienił tylko metodę radzenia sobie z nimi – zamiast płacić terapeucie za wysłuchanie...
… spisuje lęki i sprawia, że ludzie mu za nie płacą. Tak, tak właśnie robię, a jednocześnie żyję z tymi lękami na co dzień. Moje dzieci w swoim pokoju mają takie zbiorcze gniazdko i ja to gniazdko codziennie wyłączam, choć mój partner utyskuje i ciągle pyta „po co to robisz?”. A ja odpowiadam nieodmiennie, że robię to po to, żeby móc spać. Bo to nie tak, że ja cały czas widzę te widmowe płomienie, nie. Ale gdyby jednak, to mamy mnóstwo książek w mieszkaniu. A to wciąż trzecie piętro i mieszkanie z dwójką dzieci.
Wiem, że „czego się boisz?” to w zasadzie pytanie dość osobiste, ale skoro już przyznałaś się do kingowskiej autoterapii, to jakie jeszcze lęki nie dają ci spać?
Jest ich cała masa, bo – mam wrażenie – żyjemy w takich czasach, że człowiek myślący musi mieć lęki. Wiele moich dotyczy zwykłych, życiowych kwestii typu: moi rodzice są coraz starsi, jak sobie będą dawać radę? Albo czy moja córka może wracać sama ze szkoły, bo przecież może ją ktoś porwać? To oczywiście kosztuje czasem bezsenne noce, ale chyba każdy takie miewa? Każdy komu na czymś zależy.
No i mam też lęki cywilizacyjne. Moje dzieci mają siedem i trzynaście lat. Czy mają jakiekolwiek szanse na pracę? Jako że nie należymy do jednego procenta, czy moje dzieci mają w ogóle jakąś przyszłość? Czy w obliczu globalnego ocieplenia ma ją ktokolwiek?
Ostatnio powiedziałam partnerowi, że musimy zrobić bardzo poważny reaserch odnośnie do tego, które rejony świata mają najlepszą demokrację, wodę pitną, leżą dość wysoko, by nie zostały zalane etc., i gdy znajdziemy stosowne miejsce, przeprowadzimy się tam w ciągu dziesięciu lat. Na szczęście wyszło nam, że póki co Wiedeń stoi wysoko na tej liście, choć wciąż rozważamy kraje skandynawskie. I to nie jest żart, a poważne rozważanie. Kluczowa jest dla mnie przyszłość moich dzieci.
Słucham, jak mówisz o tym szukaniu idealnego miejsca, i jednocześnie nakładam na to bardzo aktualne kwestie poruszone w książce, a dotyczące życia w Polsce. Niedziele niehandlowe, stosunek obywateli i władzy do kleru. Widać, że jesteś na bieżąco z sytuacją w kraju i że cię te kwestie ruszają.
Tak, wiele kwestii mnie frustruje, ale to dlatego, że jestem Polką, zaczynam dzień od polskiej gazety i to, co się dzieje w kraju, wciąż obchodzi mnie najbardziej. Oczywiści śledzę też doniesienia światowe, wiadomości z kraju, w którym żyję, ale mniej uważnie niż to, co się dzieje w Polsce.
Bo Polska to jest mój kraj, choć nie wiem, czy kiedykolwiek tam wrócę, i czuję z nią wyjątkową więź. Mam tam rodzinę, mam przyjaciół, to jest moja ojczyzna. Uważam się za polską patriotkę, a objawia się to między innymi tym, że płacę podatki w Polsce, chociaż przecież mogłabym zarejestrować się tu, gdzie mieszkam. Ale zależy mi na wspieraniu mojego kraju. Moje dzieci mówią bezbłędnie po polsku, chociaż z pragmatycznego punktu widzenia nie jest im to potrzebne. Drobne rzeczy na które składa się patriotyzm codzienny, moim zdaniem ważniejszy niż obnoszenie się z orzełkiem na koszulce.
To skoro przeszliśmy tak gładko od dużych słów do kwestii przyziemnych, porozmawiajmy teraz o bohaterach "Raju". Bo z jednej strony książkę charakteryzuje pewna umowność - nie wiemy nawet w jakim polskim mieście dzieje się akcja, prócz tego, że w dużym – z drugiej bohaterowie, nawet jeśli budowani na pewnych archetypach, są w swym zachowaniu, reakcjach, bardzo autentyczni. W jaki sposób ich budowałaś?
Jak zawsze, obserwując, wyciągając wnioski. Bardzo lubię obserwować ludzi, często robię to w metrze albo właśnie w galeriach handlowych, patrząc zza barierki wyższego piętra, w których kierunkach idą.
Podłapujesz gesty?
Gesty, sposób mówienia, zachowania. Na tej podstawie buduję bohaterów. Choć oczywiście dla niektórych postaci mam więcej, do niektórych jest mi bliżej. Jedną z bohaterek jest na przykład matka nastoletniej córki. I ta matka uosabia wszystkie moje lęki. Moja latorośl jest młodsza niż bohaterki, ale tak właśnie wyobrażam sobie potencjalne kłopoty macierzyńskie za kilka lat. To znaczy w oparciu o to, co otacza nas dzisiaj. Wiele się wszak może jeszcze zmienić, media społecznościowe, zwyczaje, mody, ale cokolwiek by się stało, pewne lęki pozostają uniwersalne i ponadczasowe. Na pewno, jak ta bohaterka, jestem matką tygrysicą. Byłabym w stanie zabić, żeby ocalić swoje młode. Więc identyfikuję się z tą bohaterką bardzo mocno, choć mimo wszystko wiele nas różni. Kluczową różnica sprowadza się do tego, że ja mam partnera, człowieka bardzo zrównoważonego, który mnie wspiera i tonuje, gdy trzeba. Ona natomiast jest samotną matką i właśnie z tej samotności wynika dużo problemów. Ale to różnica zewnętrzna. Charakterologicznie bardzo mi do niej blisko.
W ogóle myślę, że autentyczność tej książki wynika z tego, że starałam się dobrze oddać swoją rzeczywistość, przesuwając ją tylko o jeden kroczek dalej, w stronę konkretnych okoliczności. Samo zawiązanie akcji to przecież zwykła galeria, tyle, że… no właśnie, o krok dalej.
Wybacz, ale jako fantasta nie mogę się powstrzymać od powiedzenia, że takie właśnie krok dalej dało nam w przeszłości chociażby „Świt żywych trupów” z akcją właśnie w galerii handlowej. A motyw garstki ludzi w odcięciu od reszty świata często występuje w opowieściach postapokaliptycznych. Czy nie masz wrażenia, że „Raj” to taka właśnie opowieść postapo, tyle że osadzona tu i teraz? Bo mam wrażenie, że widzę tu stosowne odniesienia.
I znowu, ty możesz widzieć w tej książce więcej niż ja, możesz dostrzec rzeczy, które ja umieściłam w niej podświadomie. I nieodmiennie sprawia mi przyjemność słuchanie takich interpretacji, poznawanie swoich książek przez pryzmat czytelników.
A co do odpowiedzi na twoje pytanie: opowieści postapokaliptyczne są zwykle opowieściami o ludziach w sytuacjach ekstremalnych. Weźmy takie „28 dni później” albo „Wojnę światów” z Cruisem. To, co jest tam powodem zagrożenia, ma znaczenie drugorzędne, kluczowa jest odpowiedź na pytanie: do czego zdolny jest ojciec walczący o własne dziecko. Pewnie dlatego widziałam ten film już z dziesięć razy.
Zresztą o postapokalipsę w skali mikro jest stosunkowo łatwo. Rozejrzyj się po tej kawiarni, popatrz na tych wszystkich ludzi. A teraz wyobraź sobie, że zamykają nas tutaj na bliżej nieokreślony czas. To jest to, co Stephen King cudownie opisał w „Mgle”. O ludziach zamkniętych w supermarkecie otoczonym niebezpieczną mgłą. Z miejsca zaczynają się tworzyć frakcje. To mnie przeraża tym bardziej, że ja jestem typem, który z jednej strony to czy tamto widzi, więc nie pójdzie ślepo za charyzmatycznym liderem, ale z drugiej strony brak mi zmysłu przywódczego. Byłabym więc pierwsza do odstrzału jako zagrożenie dla nowej władzy.
Przerażają mnie te procesy powrotu do natury barbarzyńskiej, gdy tylko coś na chwilę pójdzie nie tak, i dlatego mogę o nich dość autentycznie i – myślę – zajmująco pisać.
A czy jak kończysz książkę odnoszącą się do lęków, to Ci daje jakiś komfort uporządkowania problemów? Czy to Ci robi porządek w głowie?
Porządku nie robi, ale spuszcza powietrze. Ja w ogóle jestem pisarzem, dla którego pisanie jest trudne. To dla mnie nieodmiennie wypruwanie flaków, piszę mocno fizycznie. W tym znaczeniu, tak, lęki się oddalają, bo zwyczajnie jestem po wszystkim zbyt zmęczona, by się bać.
Ale też nadanie obawom odpowiedniego kształtu ma znaczenie. Dlatego bardzo lubię, uwielbiam wręcz, oglądać filmy katastroficzne. Zwykle boję się tego, o czym mówią, bałam się wcześniej, przed seansem. A jak zobaczę na ekranie, z happy endem, to na chwilę lęk znika. Schodzi. Mam więc z tego typu kinem jak inni z horrorami. Te na mnie nie działają, bo się nie boję duchów czy istot nadprzyrodzonych, moje lęki są konkretne.
Zresztą te filmy katastroficzne to u nas rodzinne. Moja mama też je uwielbiała, i choć nigdy z nią o tym nie rozmawiałam, sądzę, że z tych samych co ja powodów. Myślę w ogóle, że wiele moich lęków to jej lęki, które odziedziczyłam i teraz sama kanalizuję w inny sposób. Nie przekazuję dzieciom, tylko piszę o tym.
Wróćmy do „Raju”. To nie jest żadna konkretna, istniejąca galeria, prawda?
Nie, nie jest. Ale szykując się do powieści, zrobiłam reaserch w warszawskich galeriach. Zabrałam ze sobą mojego przyjaciela, który ma niesłychaną cierpliwość, więc zwykle mi towarzyszy w takich eskapadach, i pojechaliśmy na zwiedzanie. Staliśmy tam do zamknięcia i obserwowaliśmy, jak zamykają się sklepy, jak opadają rolety, sprawdzaliśmy zabezpieczenia przeciwpożarowe etc. I Raj to jest taki wyciąg z warszawskich galerii.
Któreś bardziej od innych?
W zasadzie Raj to jest miks dwóch galerii: Arkadii i podwarszawskich Janek. Arkadia na przykład jest piętrowa, a mnie zależało, żeby Raj był parterowy, ze względów na fabułę. Nie chciałam, żeby mi się bohaterowie rozbiegli po piętrach. Janki są parterowe i mają pasujący mi system parkingowy, ale też znajdują się pod miastem, a to miała być galeria łatwo skomunikowana z centrum.
Gdy już to sobie ułożyłam i wyobraziłam, zaczęłam dodawać szczegóły, a galeria zaczęła być osobnym tworem. Często tak mam, zarówno z opisywanymi miejscami, jak i z ludźmi. Zaczynam, dajmy na to, myśleć i pisać o konkretnej osobie, a potem tak mi się to rozjeżdża i już nie przypomina punktu odniesienia.
To skoro już jesteśmy przy kwestii rozjeżdżania się wersji ostatecznej z pierwotnym zamysłem, to przeczytałem na okładce, że to twoja pierwsza książka, w której nie wykorzystujesz swoich doświadczeń jako archeolog. I chyba nie umiem się z tym zgodzić, bo jak dla mnie jest tu Marta Guzowska archeolożka.
Co masz na myśli?
No przecież budujesz tu świątynię!
Masz na myśli, że galeria to świątynia konsumpcjonizmu?
To również, ale Raj to przecież niemal dosłownie świątynia. Odnosząca się do biblijnego ogrodu, mocno stawiająca wystrój i spójność wszystkiego, co w środku, z jedną, narzuconą wizją. No i zapowiada ją prorok Jonasz.
Po raz kolejny lejesz miód na moje serce, bo pokazujesz mi coś, czego nie umieściłam tam świadomie. Ale wiesz jak to działa, podświadomość to ogromna siła i to jest piękne, cudowne, że mogę to potem zobaczyć oczami odbiorcy. Nawet jeśli nie było tego w pierwotnym zamyśle, to teraz tam jest, choćby w twojej interpretacji. I tak, moje archeologiczne doświadczenie mogło się przełożyć na takie, a nie inne podejście do „Raju”. Ech… Czyli jednak jest wątek archeologiczny, trzeba będzie skreślić tę uwagę na okładce.
No to skoro…
Poczekaj, bo tak mi właśnie przyszło, że skoro tyle mówimy tu o rzeczach wstawionych podświadomie, to może powiem też o pewnym elemencie, który wstawiam do swoich książek z premedytacją. To jedno zdanie, zaczerpnięte od Kinga, stanowi coś na kształt talizmanu.
Powiesz jakie to zdanie?
Nie, ale mogę podpowiedzieć, że ono się pojawia regularnie w książkach Kinga. Swoją drogą jestem ciekawa, czy robi to świadomie. Chciałabym go kiedyś o to zapytać.
A ja czuję, że czeka mnie długa noc na szukaniu tego zdania. No bo przecież teraz nie odpuszczę. A pamiętasz może w jakiej książce Kinga trafiłaś na nie po raz pierwszy.
W „Ręce mistrza” i tam było to zdanie po hiszpańsku.
Książkę można zamówić pod tym adresem »