Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kultura

Jak się tłumaczy Olgę Tokarczuk? Ta literatura ma inny zapach, inny smak

Antonia Lloyd-Jones i Olga Tokarczuk podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Antonia Lloyd-Jones i Olga Tokarczuk podczas festiwalu Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Maciej Kulczyński
Język polski jest tak zwinny, że biedny angielski goni go zdyszany – mówi Antonia Lloyd-Jones, tłumaczka m.in. powieści „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Olgi Tokarczuk nominowanej do Międzynarodowej Nagrody Bookera.
Anglojęzyczne wydanie książki Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych” w tłumaczeniu Antonii Lloyd-Jones.materiały prasowe Anglojęzyczne wydanie książki Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych” w tłumaczeniu Antonii Lloyd-Jones.

JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Jak to było z Polską w pani życiu? Krążą legendy, że pokochała ją pani w stanie wojennym.
ANTONIA LLOYD-JONES: – Polska wkradła się do mojego życia nieoczekiwanie. Zawsze miałam obsesję języków i literatury – ojciec był profesorem starogreckiej filologii na Uniwersytecie Oksfordzkim, władał kilkoma językami europejskimi, starożytnymi i nowoczesnymi, oraz japońskim. Od początku czytał mi na głos – wspaniale czytał, dalej słyszę jego głos. Jak miałam 12 lat, czytaliśmy razem „Pierwszą miłość” Turgieniewa i postanowiłam, że następnym razem przeczytam ją po rosyjsku. Podświadomie chyba wybrałam język, którego ojciec nie znał; mogłam mu imponować bez rygorów jego bardzo wysokich wymagań naukowych.

Czytaj także: Olga Tokarczuk z Literacką Nagrodą Nobla 2018!

Studiowałam więc rosyjski, w szkole i na uniwersytecie, byłam kilka razy w ZSRR. Po pierwszym roku studiów spędziłam lato 1981 r. w Berlinie, gdzie poznałam kilku młodych Polaków, którzy tam pracowali na budowach, bo w czasie „karnawału Solidarności” wolno im było wyjechać za chlebem do Niemiec. Rozmawialiśmy po rosyjsku, dalej korespondowałam z jednym z nich i wreszcie, zaraz po skończeniu studiów – mając 21 lat, bo nasze studia kończą się dość wcześnie – pojechałam pociągiem do Wrocławia, aby go odwiedzić. Latem 1983 r., czyli w końcówce stanu wojennego. Nie mówiłam po polsku ani słowa, a nikt nie chciał wierzyć, że nie jestem Rosjanką, bo skąd się tu miała pojawić Angielka? Dobrze trafiłam, rodzina przyjaciela była kresowa, ojciec był akowcem, pochodzili spod Lwowa, synowie siedzieli w więzieniu za walki z ZOMO na ulicach. Miałam więc od razu najlepsze szkolenie i doznałam olśnienia – w tej szarej Polsce, gdzie sklepy ziały pustką, mięso i cukier były na kartki, poczułam, że właśnie jestem u swoich, znalazłam to, czego nieświadomie szukałam. I tu zaczęłam czytać książkę „Naucz się polskiego”.

Od razu miała pani pomysł, żeby tłumaczyć polską literaturę?
Chciałam zostać dziennikarką, żeby napisać o tym, co się dzieje w Polsce, patrzyłam, jak życie moich znajomych się marnuje, nie widzieli dla siebie przyszłości w Polsce, marzyli tylko o wyjeździe. Chciałam jakoś pomagać, wyjaśnić światu niesprawiedliwości komuny. Nie miałam pieniędzy, żeby wracać na studia, pracowałam więc w księgarni i czytałam polskie powieści jednocześnie po polsku i po angielsku, żeby się uczyć języka. Potem pracowałam u Leopolda Łabędzia, redaktora pisma sowietologicznego; przeżył wojnę w obozie radzieckim i wyjechał z wojskami Andersa. To był dalszy ciąg mojej edukacji, bo u niego przełożyłam pierwszy tekst: jego wywiad z Jakubem Karpińskim i Ireną Lasotą. U niego poznałam też Jana Chodakowskiego, redaktora naczelnego emigracyjnego wydawnictwa Puls. Potem zostałam redaktorem pisma „Brytania”, wydawanego przez rząd brytyjski dla młodych Polaków, tam były wesołe artykuły o życiu w Wielkiej Brytanii, ale ja wprowadziłam tematy polsko-angielskie, np. wywiad z Feliksem Topolskim oraz z byłym lotnikiem z bitwy o Anglię.

Znała pani już wtedy jakichś polskich pisarzy?
Dopiero dzięki tej pracy w 1988 r. pojechałam do Glasgow na festiwal kultury polskiej. Tam przez Jana Chodakowskiego poznałam polskich pisarzy, którzy chyba po raz pierwszy w życiu byli na Zachodzie: Antoniego Liberę, Bronisława Maja oraz Pawła Huelle. Wreszcie pojawiła się nadzieja, że komuna może się skończyć, ale pamiętam napięcie tych czasów. Z Janem postanowiliśmy wydać najlepsze współczesne powieści z Europy Środkowej w tłumaczeniu, zaczynając od „Weisera Dawidka” Huellego. Z pomocą słynnego tłumacza z rosyjskiego Michaela Glenny przygotowałam materiały – streszczenie i ocenę książki oraz 20 stron po angielsku; sami nie wydaliśmy książki, tylko dostaliśmy ofertę od jednej z najlepszych redaktorek brytyjskich Liz Calder z Bloomsbury Publishing. Nie miałam zamiaru przetłumaczyć całej powieści, nie byłam przekonana, że aż tak dobrze władam polskim. Ale koledzy mnie zachęcali, i – jak to mówimy po angielsku – reszta to już historia.

Jest pani wspaniałą ambasadorką polskiej literatury. Jak się udaje przekonać wydawców do polskich książek? Literatura zagraniczna to przecież tylko 3–5 proc. rynku wydawniczego w Wielkiej Brytanii. Tym bardziej cieszy popularność książek choćby Olgi Tokarczuk.
Dalej to robię dokładnie tak, jak nauczył mnie Michael 30 lat temu: wybieram najlepsze książki, które na pewno mają szansę na naszym rynku. Przygotowuję materiały – tzw. raport wydawniczy oraz próbki po angielsku – i przesyłam redaktorom, którzy mogą się interesować danym tytułem. Trzeba być bardzo cierpliwym, często odmawiają, wtedy należy poprawić materiały, posłać drugi raz. Bywa to zniechęcające, ale za to sukcesy tym bardziej podnoszą na duchu.

Właśnie tak było z Olgą Tokarczuk. Dawno temu przełożyłam dwie jej powieści, były nieźle przyjęte, ale nic sensacyjnego. Przez lata żaden wydawca się tym nie interesował, chociaż z Jennifer Croft (drugą tłumaczką Tokarczuk, która przełożyła powieść „Bieguni”, „Flights”, nagrodzoną Bookerem w ubiegłym roku – red.) ciągle próbowałyśmy. Oferty były zbyt ograniczone, potrzebne było mocne wydawnictwo. Moim zdaniem tu ważną rolę grało wystąpienie Polski jako gościa honorowego Targów Londyńskich (London Book Fair) w 2017 r. Dzięki wieloletnim staraniom, zwłaszcza Izabeli Kaluty z Instytutu Książki, literatura polska nareszcie była w centrum uwagi, wydawcy się ocknęli. Za sprawą Jennifer pojawiła się oferta od młodego, ale bardzo obiecującego wydawnictwa Fitzcarraldo, które już wtedy wydało Swietłanę Aleksijewicz.

Tokarczuk miała wtedy na targach mnóstwo świetnych spotkań, były już przedpremierowe egzemplarze „Biegunów”. Czuło się zainteresowanie ze strony brytyjskiej.
Książki Olgi są nominowane i nagradzane, bo są bardzo dobre. Tylko czytelnicy musieli je dostać we własnym języku, jak już się pojawiają, stają się popularne. Ale przekonać wydawcę nie było łatwo, ciągle nam mówili, że książki Olgi są „eksperymentalne”, że przekształcą formę powieści. Ale teraz te jej cechy postrzega się jako cenne i godne uznania. Nie mam pojęcia, na czym to polega – może moda? Szczęśliwe ustawienie gwiazd na niebie? Ale nie narzekam, tylko się cieszę, że Olga ma wreszcie zasłużone uznanie.

To sytuacja wyjątkowa, że Tokarczuk jest w tym roku nominowana po raz drugi do Bookera za książkę „Prowadź swój pług przez kości umarłych” w pani tłumaczeniu. Czy popularność jej książek wprowadza jakąś koniunkturę na polską literaturę?
„Prowadź swój pług...” jest bardzo dobrze odbierany (na razie w Wielkiej Brytanii, dopiero latem ukaże się w Stanach – red.). Mamy szereg świetnych recenzji i dobrze się sprzedaje. Kiedy rozmawiamy, czekamy jeszcze na wyniki Man Booker International. Nie wierzę, że autor może wygrać po raz drugi, ale jestem zadowolona, że książka znalazła się w finale. Sukces Olgi niewątpliwie pomaga innym pisarzom; redaktorzy pytają o różnych autorów, ale czasem pada pytanie: „A Tokarczuk już ma wydawcę, tak?”.

Czy ma pani wrażenie, że książki tłumaczonych przez panią autorów wnoszą coś, czego brakuje w anglosaskiej literaturze?
Oczywiście – są z Polski. To inna wrażliwość literacka, inny zapach, inny smak. Dlatego je lubię, bo są oparte na odmiennych doświadczeniach, historycznych i kulturalnych, pochodzą z innego nurtu.

A czym może zaciekawić brytyjskiego czytelnika cykl Maryli Szymiczkowej, czyli seria książek retrokrakowskich Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego?
Książki Maryli Szymiczkowej, czyli Dehnela i Tarczyńskiego, świetnie pasują do gustu anglosaskiego, bo są bękartami Agathy Christie – hołd dla brytyjskiej tradycji literackiej bije z każdej strony. Sama bohaterka, Zofia Szczupaczyńska, przypomina typową dla Imperium Brytyjskiego damę z epoki królowej Wiktorii. W tej erze Polska i Wielka Brytania miały dużo wspólnego – system klasowy, w którym z jednej strony byli pompatyczni arystokraci, z drugiej robotnicy, z jednej – wystawne ceremonie, z drugiej – nierówność społeczna. Czytelnicy brytyjscy od razu rozpoznają to środowisko. I Amerykanie uwielbiają tę epokę, dla nich te cechy staroświeckiej Europy są urocze, a nie złowrogie.

Jak pracuje pani z autorami? Czy muszą dużo zmieniać, dostosowywać książki do innego czytelnika?
Zmiany są, ale mało, i raczej tylko w kryminałach. Tu i tam są małe skróty, ponieważ dla czytelnika kryminału najważniejszym elementem jest sama intryga, która nie może się potykać na przeszkodach. Dla nie-Polaka pewne szczegóły mogą stanowić zakłócenie akcji. Ale dokonuję skrótów tylko za zgodą autora i wspólnie z redaktorem. Zygmunt Miłoszewski dobrze rozumiał, że oczekiwania czytelnika anglosaskiego są inne niż w Polsce, sam wprowadził dużo zmian w powieści „Bezcenny” na rynek amerykański, moim zdaniem słusznie to zrobił.

Co jest podczas tłumaczenia najtrudniejsze?
Najtrudniejszy problem dotyczy chyba emocji. Żeby przetłumaczyć książkę, trzeba z nią „obcować”, „współżyć” przez jakiś czas, wpuścić ją w krwiobieg. I czasem to boli. W tej chwili tłumaczę „Wszystkie wojny Lary” Wojciecha Jagielskiego, reportaż o matce dwóch chłopców, którzy zostali zradykalizowani przez fanatyków islamskich, wstąpili do ISIS i zginęli w Syrii. Piękna, smutna historia, nie mogę nie czuć bólu bohaterki, która bezskutecznie próbowała uratować swoje dzieci.

Uwielbiam tę pracę, najlepszym jej elementem jest sam język polski, który ciągle mnie zaskakuje, pokazuje mi coraz inne swoje cechy. Jest tak zwinny i pomysłowy, że biedny język angielski goni go zdyszany. Uwielbiam łamigłówki i w pewnym sensie cały dzień tłumacząc, po prostu rozwiązuję krzyżówki. Co do dalszych planów, czeka na mnie „Rozdarta zasłona” Dehnela i Tarczyńskiego, czyli kolejne przygody pani profesorowej Szczupaczyńskiej, i antologia opowiadań warszawskich – sama je wybrałam po kilku latach badań. I niecierpliwie czekam na letni sezon festiwali literackich w Polsce. To tam znajduję energię oraz inspirację.

***

Antonia Lloyd-Jones (ur. 1962 r.) – angielska tłumaczka polskiej literatury. Laureatka Found in Translation Award, Nagrody Zaiksu oraz Nagrody Transatlantyk. Przełożyła m.in. książki Ryszarda Kapuścińskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Juliana Tuwima, Józefa Czapskiego, Janusza Korczaka, Pawła Huelle, Olgi Tokarczuk, Mariusza Szczygła, Zygmunta Miłoszewskiego, Jacka Dehnela i Wojciecha Jagielskiego.

Polityka 21.2019 (3211) z dnia 21.05.2019; Kultura; s. 100
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną