Zostałem wychowany w kulcie, żeby nie powiedzieć terrorze, punktualności. A może to geny? Nie wiem. Nikt nie wie, jak bardzo musiałbym się postarać, żeby się gdzieś spóźnić. Chyba z góry musiałbym sobie to zaplanować, a w końcu i tak nic by z tego nie wyszło i byłbym na czas. Skutek mojej punktualności jest zwykle taki, że czekam na innych. Zwłaszcza że prawie zawsze jestem na miejscu pięć minut przed umówionym czasem, żeby na pewno się nie spóźnić.
Jednocześnie najbardziej na świecie nienawidzę czekać. Zdarzało mi się już urządzać awantury o drobne spóźnienie żonie czy najbliższemu przyjacielowi. Równie trudno mi znieść chyba tylko, kiedy ktoś mnie okłamuje albo jest niesłowny. Ale do rzeczy. Miejsce akcji to nasze mieszkanie, w fazie tuż przed finałem remontu. Opóźnionym o dwa miesiące, ale wszyscy mnie uspokajają, że w remontach dwa miesiące to jeszcze nie spóźnienie. Z poważniejszych prac została do zrobienia tylko podłoga w łazience.
Bohaterowie dramatu to ja i fachowiec, który ma położyć beton na podłodze w łazience. Był już u nas dwa razy. Praca zajmie mu cztery dni. Ma wejść w poniedziałek o ósmej rano. O 8.15 dzwonię do niego.
– Dzień dobry, pamięta pan o nas?
– Dzień dobry, tak oczywiście, pamiętam.
– To o której pan będzie?
– Teraz jestem u klienta. Będę u pana przed 13.
Czekam sam w mieszkaniu. Innych fachowców, którzy mają zrobić „biały montaż” za te cztery dni, odwołałem. O 13 wciąż jestem tu sam, z każdą minutą coraz bardziej zły. O 13.30 znowu dzwonię do niego. Nie odbiera. Piszę esemesa z pytaniem, o której będzie. Nie odpisuje, za to dzwoni do mnie, ale wyłącza się po pierwszym sygnale. Oddzwaniam, znowu nie odbiera. O 16.14 dostaję esemesa: auto mi się zepsuło, jestem w serwisie.