Przypomnę, że poprzedni szef muzeum Jerzy Miziołek, obok wielu innych osobliwych przypadłości, charakteryzował się tym, że wystawy organizował na podobieństwo występów na gminnym festynie: dużo, hałaśliwie i byle jak. Dla muzeum była to wizerunkowa tragedia, choć krytyka – niewątpliwa frajda. Móc z czystym sumieniem ocenić nową ekspozycję na jeden w skali do sześciu – to nie zdarza się często.
Wszyscy więc używali sobie (i słusznie) na kolejnych otwarciach: prezentacji light-boxów z arcydziełami Leonarda da Vinci i wystaw sygnowanych nazwiskami wielkich (Bruegel, Rembrandt, Picasso) bez choćby jednej wartościowej pracy któregokolwiek z nich. Z wielkim finałem pod szyldem „Portretu młodzieńca” Rafaela, oczywiście bez portretu, który – jak pamiętamy – zaginął podczas II wojny światowej i odnalazł się jedynie na stronach powieści Zygmunta Miłoszewskiego „Bezcenny”. W sumie, jeśli dobrze policzyłem, przez 13 miesięcy swego urzędowania prof. Jerzy Miziołek wpuścił do sal muzealnych 13 ekspozycji i pokazów.
Piotr Rypson: Do kierowania muzeum potrzebna jest otwartość i odwaga
Pustki i pandemia w muzeum
Pod wpływem zmasowanych protestów minister Gliński wymusił na dyrektorze rezygnację ze stanowiska, a gabinet po nim objął zaimportowany z Krakowa doc. Łukasz Gaweł. I po okresie ekspozycyjnych burz i wichrów nastała totalna flauta, która trwa już pół roku! Wcześniej pootwierane wystawy już się pokończyły (ostatnia trzy miesiące temu), a na nowe przyjdzie nam poczekać.
Rozumiem, że epidemia nieco pomieszała szyki, ale żeby aż tak? Inne duże muzea swoje odmrożenie uczciły nowymi ekspozycjami, plany są ambitne, próbuje się nadganiać utracony czas. Tymczasem w Muzeum Narodowym w Warszawie letarg miesza się ze stuporem przetykanym apatią. Na przyszły rok przeniesiono wystawę, o której od dawna się mówiło i która mogła stać się dużym wydarzeniem – nieco zapomnianej, a na pewno niedocenianej XIX-wiecznej malarki Anny Bilińskiej-Bohdanowicz.
Czytaj też: Dla sztuki to będzie rok przetrwania
Wojna i papież
Najbliższy wernisaż odbędzie się dopiero w połowie sierpnia, co oznacza, że jeszcze przez kolejne dwa miesiące oglądać sobie możemy (który to raz) co najwyżej ekspozycje stałe. Będzie to wystawa fotografii przedstawiających wojnę polsko-bolszewicką 1920. Jak na Muzeum Narodowe w stolicy – wybór dziwaczny i ewidentnie podszyty politycznym programem rocznicowym (o tym, że można godnie, ciekawie i odkrywczo obejść rocznicę, świadczy wystawa „Krzycząc: Polska” otwarta w MN jeszcze przed erą Miziołka, a poświęcona odzyskaniu przez kraj niepodległości w 1918 r.).
Zaś we wrześniu „Polska. Siła obrazu”, czyli ekspozycja przeniesiona z Louvre-Lens, gdzie pokazywana była przed rokiem. Wystawa może i odkrywcza dla Francuzów mających o naszym kraju mgliste pojęcie, ale dla polskiego widza raczej banalna, bo zbudowana na dobrze znanych tropach i posługująca się zestawem powszechnie znanych dzieł malarskich. I to zasadniczo koniec atrakcji, chyba że za takową uznamy planowany latem pokaz na dziedzińcu instalacji upamiętniającej Jana Pawła II. Jeżeli więc granice zostaną otwarte i do stolicy Polski napłyną turyści, to w największym jej muzeum zobaczą tylko wystawę archiwalnych fotografii, jak się biliśmy z „ruskimi”, i instalację o papieżu.
Czytaj też: Wirtualne zwiedzanie muzeów
Muzeum bez oryginalnej sztuki
Zastanawiam się, skąd to gwałtowne zaciągnięcie wystawowego hamulca. Czy to kwestia aż tak poważnych finansowych turbulencji, że nie wystarcza na normalny program ekspozycyjny? Czy może nowa dyrekcja tak jest zajęta sprzątaniem po poprzedniku, że nie ma głowy do nowych pomysłów? Czy może – o zgrozo – to brak zrozumienia dla siły i rangi czystej sztuki?
Wszak w czteroosobowej dyrekcji muzeum nie mamy ani jednego historyka sztuki, są za to dyplomowani: kulturoznawca, polonistka, muzykolożka i historyczka. Z notatki biograficznej o Łukaszu Gawle dowiedzieć się można, że jest specjalistą od opracowywania strategii. Czyżby w jego strategii na MN nie mieściło się otwieranie nowych, oryginalnych wystaw sztuki?
Czytaj też: Sztuka zamarła, są zdalne aukcje