Przypomnę, że poprzedni szef muzeum Jerzy Miziołek, obok wielu innych osobliwych przypadłości, charakteryzował się tym, że wystawy organizował na podobieństwo występów na gminnym festynie: dużo, hałaśliwie i byle jak. Dla muzeum była to wizerunkowa tragedia, choć krytyka – niewątpliwa frajda. Móc z czystym sumieniem ocenić nową ekspozycję na jeden w skali do sześciu – to nie zdarza się często.
Wszyscy więc używali sobie (i słusznie) na kolejnych otwarciach: prezentacji light-boxów z arcydziełami Leonarda da Vinci i wystaw sygnowanych nazwiskami wielkich (Bruegel, Rembrandt, Picasso) bez choćby jednej wartościowej pracy któregokolwiek z nich. Z wielkim finałem pod szyldem „Portretu młodzieńca” Rafaela, oczywiście bez portretu, który – jak pamiętamy – zaginął podczas II wojny światowej i odnalazł się jedynie na stronach powieści Zygmunta Miłoszewskiego „Bezcenny”. W sumie, jeśli dobrze policzyłem, przez 13 miesięcy swego urzędowania prof. Jerzy Miziołek wpuścił do sal muzealnych 13 ekspozycji i pokazów.
Piotr Rypson: Do kierowania muzeum potrzebna jest otwartość i odwaga
Pustki i pandemia w muzeum
Pod wpływem zmasowanych protestów minister Gliński wymusił na dyrektorze rezygnację ze stanowiska, a gabinet po nim objął zaimportowany z Krakowa doc.