Co to są tycipaństwa? Pana książka to przewodnik po niewielkich krajach?
Maciej Grzenkowicz: Nie, absolutnie, choć można mieć pewne problemy z definicją. Na pewno nie jest to opowieść o prawdziwych, maleńkich państwach, takich jak Monako, Andora czy San Marino. One – poza tym, że niewielkie – mają wszystkie atrybuty państwa, czyli przede wszystkim realną władzę nad swoim terytorium i międzynarodowe uznanie. Ja postanowiłem przyjrzeć się bardziej odjechanym projektom, państwom, które powstały z marzeń i często woli jednego człowieka.
W internecie roi się od takich „państw na niby”, ktoś zakłada stronę i już jest królem, prezydentem, ma flagę, godło, hymn….
Internetowi prezydenci i ich witryny również mnie nie interesują. Z reguły to zabawa w wydawanie fikcyjnych aktów obywatelstwa, czasem pomysł na small biznes. Są raczej nudni i powtarzalni, a przede wszystkim nie mają nawet cienia woli, by pójść o krok dalej i swoje marzenie o państwie urzeczywistnić.
To o kim jest Pana książka?
Interesują mnie wszelkie quasi państwowe anomalie, państwa-wątpliwości, które nazywa się zazwyczaj „mikronacjami”. Państwa, których nikt nie uznaje. Postanowiłem opisać ludzi, których inni uważają za nieco szalonych. Takich, którzy rzeczywiście szukają terenów do zajęcia – a potem je zajmują. Zakładają na działce pod Radomiem Królestwo Kabuto, ale też przemierzają tysiące kilometrów, by zająć fragment ziemi niczyjej na sudańskiej pustyni i założyć tam Królestwo Północnego Sudanu. Po to, by ich córka spełniła marzenie o zostaniu najprawdziwszą księżniczką.
Dużo jest takich bożych szaleńców?
Zadziwiająco. Jedni zakładają Liberland, libertariański raj na porzuconej wyspie pomiędzy Serbią a Chorwacją, inni ustanawiają w starym zamku w czeskiej wiosce Królestwo Nie z Tego Świata. To matriarchalne dominium rządzące się ideologią sado-maso, gdzie panują kobiety, a mężczyźni mogą być jedynie niewolnikami.
Fantazja, ideologia, preferencje seksualne… Co jeszcze może być paliwem dla założenia tycipaństwa?
Mikronacja może powstać także w wyniku artystycznego eksperymentu. To przykład Ladonii na szwedzkim wybrzeżu. Artysta Lars Vilks w latach 80-tych ubiegłego wieku zaczął wznosić na niedostępnym fragmencie skańskiego półwyspu szalone, drewniane konstrukcje, a gdy władze nakazały mu ich rozbiórkę, ogłosił niepodległość i wypowiedział Szwecji wojnę. Eksperyment trwa do dziś, choć sam artysta musi się ukrywać wobec groźby zamachu. Jego karykatury Mahometa ściągnęły mu na głowę islamskich terrorystów.
Przeglądając „Tycipaństwa” trafiłem też na zupełnie inne organizmy, w zasadzie komuny. Myślę o Christianii czy Užupis...
Tak, mikronacje nie zawsze są projektem jednego człowieka, nie zawsze też mają jednego władcę. Zdecydowałem się uwzględnić w mojej opowieści kopenhaską Christianię, istniejącą od kilkudziesięciu lat samorządną komunę hipisów czy opanowane przez artystów wileńskie Zarzecze jako ciekawe formy niezależnej od państwa samoorganizacji.
Ale wielu ludziom Christiania kojarzy się głównie z narkotykami?
Słusznie i niesłusznie. Z jednej strony oczywiście tak, na głównej ulicy, Pusher Street, trwa prawie oficjalny handel narkotykami, głównie marihuaną i haszyszem. Dlatego policja nieustannie dokonuje tu nalotów. Ale Christiania to także wspólnota prowadząca świetlicę, stołówkę, biuro informacji turystycznej.
Czy wileński Užupis to podobna konstrukcja?
Tak, ale jeszcze bardziej efemeryczna, bo choć Republika Užupis ma konstytucję i prezydenta, to nie ma realnej władzy nad swoim terytorium. Jakiś czas temu grupa artystów i aktywistów pod wodzą Romasa Lileikisa i Tomasa Čepaitisa postanowiła ożywić i odnowić zniszczoną w czasach komunizmu wileńską dzielnicę Zarzecze. Dziś to jedno z najbardziej urokliwych miejsc w Wilnie, opanowane przez artystów, a jak mówił mi Čepaitis podczas mojej wizyty w Užupis, ich państwo to przede wszystkim „stan umysłu”.
Pan odwiedził wszystkie opisywane przez siebie mikronacje?
Próbowałem, choć nie zawsze było to możliwe. Byłem w Christianii i Užupis, Królestwie Kabuto i Ladonii. Odwiedziłem również Seborgę, niemal tysiącletnie, choć przez nikogo nie uznawane księstwo w północnych Włoszech. Wyruszyłem też na wyprawę do Liberlandu, ale chorwacka policja nie pozwoliła nam zejść z pokładu statku, nie wpuszczono mnie też do sadomasochistycznego Królestwa Nie z Tego Świata. Nie udało mi się dotrzeć do Królestwa Północnego Sudanu, choć do niedawna intensywnie korespondowałem z królem.
Do niedawna?
Tak, bo kontakt z Jego Królewską Wysokością Jeremiahem Heatonem, który obwołał się królem Północnego Sudanu, nagle się urwał, władca przestał odpowiadać na maile, a strona internetowa nie jest odświeżana. Obawiam się, że to może oznaczać koniec Królestwa.
A wszystko zaczęło się wiele lat temu od Sealandii?
Tak, byłem małym chłopcem, gdy dostałem od mamy książeczkę „Wierzcie lub nie”. Opisywała różne ciekawostki, mnie zainteresowała informacja ze strony 63: „Roy Bates ogłosił starą platformę przeciwlotniczą Roughs Tower o wymiarach 131x37 metrów stojącą na betonowych palach na Morzu Północnym 8 mil od wybrzeży Anglii najmniejszym państwem świata, a sam został jego władcą”. Magia – pomyślałem i tak zaczęła się moja fascynacja.
Sealandia jest jedną z najbardziej znanych i najdłużej istniejących mikronacji?
Roy Bates, pierwszy książę Sealandii, zajął opuszczoną platformę w 1967 roku, wprowadzając m.in. własną flagę, hymn, walutę i znaczki pocztowe. Później funkcję księcia-regenta pełnił jego syn Michael, wystawiając „kraj” na sprzedaż, do której w końcu nie doszło, choć zainteresowany był m.in. szwedzki portal z pirackimi plikami, Pirate Bay. Ostatecznie już od kilku lat strona internetowa Sealandu nie wykazuje żadnej aktywności.
Wspominał pan o takich kojarzonych z państwem atrybutach, jak flaga, znaczki pocztowe czy waluta. Flaga to rzecz prosta, każdy może sobie ją zaprojektować i wywiesić z okna, paszport da się wydrukować, ale waluta, zwłaszcza mająca jakąś wartość, to już poważniejsza sprawa?
To prawda. Flagi mają wszyscy, różne rodzaje dokumentów większość, choć to oczywiście gadżety przez nikogo nie uznawane. Na przykład paszport Seborgi można zamówić i wydrukować za 5 euro w sklepie z pamiątkami przy rynku. Większość mikropaństw emituje znaczki i część nawet na nich zarabia, ale zdarza się też waluta o realnej wartości. Zarówno tradycyjna, jak i kryptowaluta, jak to było w przypadku Królestwa Północnego Sudanu. Ta nie przetrwała, ale całkiem materialne i realne luigino Seborgi ma się dobrze i jest chętnie przyjmowane, równolegle z euro, w większości sklepów na terenie księstwa.
Księstwa rządzonego przez księżniczkę pozostającą w sporze o koronę z poprzednim władcą…
Ale za to będącą w znakomitych relacjach z włoskim burmistrzem miasteczka! Współpraca zamku i ratusza układa się znakomicie.
Myśli pan, że tycipaństw będzie przybywać?
Oczywiście, jedne upadają, ale ciągle powstają nowe. To wynik naszych marzeń, ale także niezgody na istniejący paradygmat państwa narodowego. Państwo i jego instytucje stają się coraz bardziej umowne, dlatego przed mikronacjami widzę wielką przyszłość.
To czym się pan teraz zajmie?
Dalszym szukaniem dziur w całym! A dokładnie – w religii. O tym będzie następna książka.
Rozmawiał Paweł Moskalewicz.
Książka „Tycipaństwa” jest dostępna pod tym adresem.