Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Kultura

Nowaczka i krzykucha

Rozmowa z Janą Shostak, laureatką Paszportu POLITYKI w kategorii Sztuki wizualne

Jana Shostak Jana Shostak Leszek Zych / Polityka
Środowisko aktywistyczne traktuję jak swoją pracownię. Tak jak malarz gdzieś na poddaszu naciąga płótno, ja angażuję się w bezpośrednią pomoc – mówi Jana Shostak, laureatka Paszportu POLITYKI w kategorii Sztuki wizualne.
Polityka
Polityka
Polityka

PIOTR SARZYŃSKI: – Jak z Białorusi trafiła pani do Polski?
JANA SHOSTAK: – Jestem typową nowaczką edukacyjną. Mając 10 lat, byłam na wycieczce w Krakowie. Zobaczyłam wówczas także Akademię Sztuk Pięknych i pomyślałam: o, tu będę studiować. I gdy skończyłam szkołę średnią, wyruszyłam po lepsze wykształcenie do Polski.

Może wyjaśnijmy niezorientowanym, że wprowadzenie do języka polskiego terminów „nowak” i „nowaczka” zaproponowała pani w swojej pracy dyplomowej. Miałyby zastąpić negatywnie naznaczonego emocjonalnie „uchodźcę”. Ale wróćmy do Białorusi. Rozumiem, że już przed wyjazdem utrzymywała pani jakieś relacje z naszym krajem i językiem?
Oczywiście. Mogę powiedzieć, że Polska cały czas była obecna w naszym domu, a polska kultura zawsze była mi bliższa od rosyjskiej, na której nas głównie edukowano. Dzięki kontaktom ze Związkiem Polaków na Białorusi poznawałam, czytałam, a nawet przygotowywałam się do olimpiady z języka polskiego. To była taka moja alternatywna szkoła w stosunku do tej stacjonarnej, reżimowej, nudnej, do której uczęszczałam. Ten sentyment brał się także stąd, że moja babcia była Polką. Posługiwała się mieszaniną polskiego, białoruskiego i rosyjskiego, zwaną u nas trasianką. Może stąd wzięła się u mnie skłonność do słowotwórstwa i myślenia o języku jako narzędziu kształtowania świadomości. I stąd ci „nowacy”.

Jak przebiegała asymilacja?
Można powiedzieć, że znalazłam się w uprzywilejowanej sytuacji. Oczywiście byłam „inna”, ale studiowałam na uczelni artystycznej, czyli skupiającej zasadniczo „innych”. Ponadto na Wydziale Intermediów, który był szczytem inności. W rezultacie czułam się dobrze zintegrowana z tymi, którzy mnie otaczali. Życie w środowisku artystycznym na pewno pomogło w integracji, było mi dużo łatwiej niż tym młodym ludziom z Białorusi, którzy przyjeżdżają studiować np. na politechnice, nie mówiąc już o tych, którzy przyjeżdżają tu do pracy. Ale oczywiście zdarzały się sytuacje mało komfortowe, odrzucania, agresja. Niestety, odczuwam wyraźnie, że obecny rząd przyczynił się do wzrostu takiej niechęci bez powodu do nas, nowaków i nowaczek. Choć i tak mamy lepiej niż ci, którzy przyjeżdżają z innych krajów, nawet z sąsiedzkiej Ukrainy. Można powiedzieć, że nas się najmniej nie lubi.

Porozmawiajmy o sztuce. Światowe Dni Młodzieży w Krakowie, 2016 r. Jeszcze jako studentka, na plenerowym spotkaniu z papieżem Franciszkiem, rozwinęła pani duży baner „Papa, call me (plus swój numer telefonu)”. Skąd ten pomysł?
Urodził się dwa dni wcześniej. Pracowałam jako wolontariuszka i razem z Marią Olbrychtowicz zauważyłyśmy, że całe miasto wyplakatowane jest Janem Pawłem II i brakuje podobizny Franciszka. Wydrukowałyśmy baner w stylu tych, które już wisiały, tylko z podobizną Franciszka, i poszłyśmy go wieszać. Podeszła telewizja watykańska, wzięli ode mnie numer telefonu, mówiąc: nigdy nie wiadomo, kiedy zadzwoni papież. To mnie zainspirowało, by wykonać tę akcję. Siedem godzin stałam w kolejce, by dostać się na spotkanie i wybrać odpowiednie miejsce na rozwinięcie baneru. Miałam świadomość, że dana mi będzie tylko jedna szansa, bo za chwilę zjawi się ochrona. No i udało się, baner był w każdej transmisji na żywo.

A gdyby papież zadzwonił, to co by mu pani powiedziała?
To zależy kiedy. W 2016 r. mówiłabym o konserwatyzmie polskiego Kościoła, o tym, że pozostaje głuchy na zmiany zachodzące w świecie. Przekonywałabym, że pora na restart, na zrozumienie błędów. Zaś kilka lat później rozmawiałabym innym tonem i bardziej konkretnie, głównie o pedofilii w Kościele. Ale nie zadzwonił. Dodam, że w Białorusi Kościół był dla mnie zawsze symbolem opozycyjnej wolności, stąd tak przeżywałam, że w Polsce jest inny.

Dzwonili inni?
Tak. Wiele osób z różnymi komunikatami. Zrobił się z tego nieoczekiwany eksperyment socjologiczno-psychologiczny. Swoją drogą to zaskakujące, bo potraktowali mnie jak telefon zaufania, zwierzali mi się ze swoich problemów, nawet gdy wiedzieli, że mają do czynienia z artystką, a nie psychoterapeutką. Projekt miał swój ciąg dalszy – z banerem pojechaliśmy też w 2019 r. na Światowe Dni Młodzieży do Panamy, po drodze i na miejscu prowadząc zbiórkę na rzecz fundacji Nie Lękajcie się. Powtórzyłam akcję, bo chciałam zrozumieć, jak te kwestie są postrzegane w innych krajach.

Od 2018 r., wraz ze swym życiowym partnerem Jakubem Jasiukiewiczem, realizujecie projekt „Miss Polonii”. Pani startuje w konkursach piękności, a on to dokumentuje. Jaka jest idea?
To element szerszego projektu poświęconego przejawom patriarchatu w różnych obszarach życia: społecznego, politycznego, religijnego, obyczajowego. Efektem końcowym będzie pełnometrażowa komedia dokumentalna, do której wejdą wątki z różnych moich przedsięwzięć. Skończyliśmy już zdjęcia, teraz siedzimy w montażowni, układając sceny jak puzzle. Mamy nadzieję skończyć w tym roku i zobaczyć się z publicznością na festiwalach filmowych. Podobną strukturę ma także stand-up „Krzykucha”, złożony z różnych historii, doświadczeń, działań, które łączę swoją narracją.

Czego ciekawego dowiedziała się pani z konkursów miss?
Zacznę od tego, że była to dla mnie podróż do zupełnie innego, nieznanego mi świata. Musiałam nabrać doświadczenia, by sprawnie poruszać się po nieznanym terytorium, zapoznać się z mechanizmami i zrozumieć reguły gry. Po udziale w 13 castingach i kilku galach finałowych potrafię wcielić się w rolę, odpowiednio się poruszać, używać właściwego słownictwa. Być jedną z uczestniczek i dzięki tej płynności sprawnie prezentować swoją feministyczną agendę. Ale o wiele ciekawsi wydali mi się organizatorzy. Obserwowałam, jak manipulowali dziewczynami, jak korzystali z mechanizmów psychologicznej przewagi i władzy, jak malują świat pustych obietnic i nadziei. Swoją drogą to fascynujące, że te konkursy cały czas cieszą się popularnością. Rozumiem, że w latach 90. były jakąś przepustką do świata beauty czy modelingu. Dziś raczej są przeszkodą, co nie powstrzymuje setek dziewczyn, by próbować.

Projektem, którym prawdziwie przebiła się pani do szerszej świadomości, był „Krzyk dla Białorusi”. Pierwszy raz krzyczała pani odruchowo czy w sposób zaplanowany?
Po wyborach w Białorusi wróciłam do Polski i poproszono mnie o audiowizualną relację z wydarzeń dla szwedzkiej organizacji pozarządowej. Zapowiedziano, że mam na to trzy minuty. Wiedziałam, że w tak krótkim czasie nie powiem wszystkiego, co ważne, że nie zdążę przywołać każdego nadużycia władzy, ogromu tortur i niesprawiedliwej śmierci. A równocześnie czułam się jak na emocjonalnym rollercoasterze – radość i entuzjazm, że dzieje się zmiana, mieszały się z przerażeniem skalą przemocy. Wymyśliłam więc z Jakubem, że będę relacjonować wydarzenia przez dwie minuty, a ostatnią po prostu wykrzyczę. To było latem 2020 r.

Później z tego krzyku postanowiłam stworzyć taki rozłożony w czasie, efemeryczny pomnik białoruskiej rewolucji. Każdego dnia o 18.00 stawałam przed przedstawicielstwem Komisji Europejskiej w Warszawie i krzyczałam. Godzina była wybrana nieprzypadkowo; to moment, gdy pracownicy tego urzędu kończą pracę i wychodzą do domu. Chciałam, by mój krzyk im towarzyszył. Miejsce też nieprzypadkowe – Unia Europejska w sprawie Białorusi zachowywała się jak zwykle: dużo słów, mało działania i konkretów.

Swoje pani w końcu wykrzyczała.
Tak. To było po spotkaniu Mateusza Morawieckiego z liderką białoruskiej opozycji Swiatłaną Cichanouską. W obecności kamer „nakrzyczałam” na polskiego premiera, zwracając uwagę na kwestię problemów z przekraczaniem granicy. Na moje działanie zwrócił uwagę szef Kancelarii Prezesa Rady Ministrów Michał Dworczyk. Po kilku dniach zadzwonił do mnie, potwierdzając nieprawidłowości we wdrażaniu rozporządzenia premiera na granicy. W efekcie przywrócono wydawanie wiz turystycznych Białorusinom. Od tego momentu poczułam się prawdziwą aktywistką. I kontynuowałam akcję, by temat Białorusi nie przycichł.

Stąd kolejne etapy: wieloosobowy krzyk pod przedstawicielstwem Parlamentu Europejskiego, krzyk Bartosza Bieleni w Europarlamencie czy kolejna akcja, a właściwie reakcja na internetowe kpiny: Dekolt dla Białorusi. W krzyku każdy znajdzie coś dla siebie. Krytycy sztuki – sztukę, Białorusini – terapię pozwalającą wyrzucić emocje, a politycy i polityczki – motywację do zajęcia się problemem. Jeżeli ktoś z czytelników chciałby dołączyć się do krzyku na swój sposób, to kalendarz #dekoltdlabialorusi jest dostępny w sprzedaży na stronie kulturalnysklep.pl – dochód w całości przeznaczony jest na pomoc rodzinom więźniów politycznych.

A ile w tym pani aktywizmie miejsca na sztukę?
Często się zastanawiam nad relacjami między tymi obszarami. Także by samej lepiej je zrozumieć. Odpowiem tak: środowisko aktywistyczne traktuję jak swoją pracownię, w której działam, tak jak malarz, który gdzieś na poddaszu naciąga płótno, gruntuje je, przygotowuje pędzle i farby, a w końcu maluje obraz. Analogicznie – ja angażuję się w bezpośrednią pomoc, a równocześnie rozglądam się, jak o tych sprawach opowiadać poprzez sztukę, które sprawy nagłośnić w medialnym performansie, a które mogą się stać pożywką dla stricte plastycznych opracowań w postaci rysunków, grafik, zapisów filmowych czy obrazów malarskich. Utrzymuję się ze sprzedaży dzieł, co finansuje mój aktywizm. Dzięki temu jestem niezależna w obydwu obszarach.

Można powiedzieć, że pracuje pani nieśpiesznie, a każdy projekt rozwija się powoli i długofalowo.
To prawda. Nad filmem pracujemy już cztery lata. Udział w konkursach miss zajął mi trzy i pół roku, a projekt „Nowacy” – aż pięć lat. Tymczasem w dzisiejszym świecie sztuki oczekuje się od artystów ciągle nowych dzieł i działań. Wyczuwałam niecierpliwość: ile można robić to samo? I podejrzenia: może ona się nie rozwija? Długo byłam niezrozumiana w świecie sztuki i mam nadzieję, że Paszport POLITYKI trochę to odmieni. Czasami zazdroszczę malarkom i malarzom, że oni mogą tworzyć przez długi czas jedną serię obrazów o podobnym charakterze i nikt nie ma im tego za złe, nie zarzuca, że się powtarzają.

Wszystkie pani projekty są silnie powiązane z osobistymi emocjami. Jest w nich pani artystką, ale też Białorusinką, kobietą, uczestniczką życia religijnego, nowaczką.
Zawsze powtarzam, że moimi narzędziami pracy są intuicja, którą mam po mamie, miłość do ludzi, którą mam po tacie, zdolność do krytycznego myślenia nabyta na studiach oraz odwaga, którą niektórzy nazywają bezczelnością. Myślę, że emocje wpływają na twórczość u większości artystów, tylko odbiorcy sztuki o tym nie zawsze wiedzą, nie są w stanie dotrzeć do prawdziwych intencji. A tych, którzy bez emocji podążają za trendami czy modami, łatwo jest wyczuć. Prawdziwa artystka to ta, która wyciąga z siebie i oddaje sztuce.

Chyba lepiej się pani czuje ze swą sztuką na ulicy niż w galerii.
To prawda. Takim momentem zwrotnym były dla mnie wspomniane już Światowe Dni Młodzieży w Krakowie. Wówczas po raz pierwszy wyszłam ze swojej bańki i przekonałam się, że to możliwe. Później był mój dyplom, którego broniłam w sklepie RTV w centrum handlowym w Warszawie. Nie ukrywam, że zależy mi, by z moją sztuką trafić do tych, którzy nigdy do galerii sztuki nie przyjdą. Tylko 1 proc. Polaków ma regularny i aktywny kontakt ze sztuką współczesną. Staram się poprawić tę statystykę, używając jako medium sztuki prasy, radia, telewizji. Każdy wywiad, także ten, traktuję jak udział w wystawie.

Wróćmy na chwilę do Paszportów POLITYKI. Wyróżnienie dostała pani ex aequo z Mikołajem Sobczakiem.
I bardzo mnie to cieszy. Znamy się od dawna, lubimy. Zapewne pan nie wie, że Mikołaj był współtwórcą terminu „nowacy”. Ale też trzeci laureat – czyli Archiwum Protestów Publicznych i Rafał Milach – wspierał nas na różne sposoby w akcjach aktywistycznych na rzecz Białorusi. Wszystko się połączyło.

Jakie są dalsze losy sukienki z gali naszej nagrody?
Na razie wisi u mnie w domu. Są różne pomysły, co się z nią dalej powinno stać. Moim zdaniem powinna czekać i trafić ostatecznie do muzeum. Razem z marką, która tę suknię uszyła, dostałyśmy już pierwsze zaproszenie od jednej ze śląskich instytucji muzealnych. Znajomi radzą, by oddać ją na aukcję charytatywną. Na razie z tkaniny, która nam pozostała, uszyłyśmy szale. Wszystkie się sprzedały, a pieniądze przekazałyśmy na pomoc więźniom politycznym i represjonowanym w Białorusi. W międzyczasie wzruszony wystąpieniem producent tkaniny zadeklarował, że kolejną partię materiału na szaliki wydrukuje nam za darmo.

Działając tak bezkompromisowo, czuje się pani bezpiecznie?
Trafiłam na okładkę największego tygodnika w Białorusi jako „zdrajczyni narodu”. Wiem też o konkretnych agentach białoruskiego reżimu, którzy śledzą to, co robię, dokumentują moje publiczne akcje. Wydaje się, że ratuje mnie – paradoksalnie – silnie patriarchalne myślenie białoruskich władz, które każe lekceważyć kobiety i ich siłę. A może jeszcze nie przyszła na mnie kolej?

ROZMAWIAŁ PIOTR SARZYŃSKI

***

Jana Shostak urodziła się w 1993 r. w Grodnie w Białorusi, od 12 lat mieszka w Polsce. Studiowała na ASP w Krakowie (licencjat) i Warszawie (magisterium), a obecnie przygotowuje doktorat w Poznaniu. W swojej działalności artystycznej łączy wiele mediów, jak performans, wideo, sztuka internetu. Łączy sztukę ze społecznym aktywizmem.

Partnerem kategorii Sztuki Wizualne jest Miasto Sopot

Polityka 10.2022 (3353) z dnia 01.03.2022; Kultura; s. 72
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowaczka i krzykucha"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama