W 2016 r. aktorka Amber Heard złożyła wniosek o tymczasowy zakaz zbliżania się dla jej ówczesnego męża aktora Johnny’ego Deppa. W 2018, już po rozwodzie, Heard napisała dla „Washington Post” krótki, ale wiele mówiący felieton o życiu ofiary przemocy domowej:
„Dwa lata temu stałam się uosobieniem ofiary przemocy domowej i poczułam całą moc kulturowej wściekłości nakierowanej na kobiety, które otwierają się, by zabrać głos. Przyjaciele i doradcy mówili mi, że nigdy więcej nie będę pracować jako aktorka, że trafię na czarną listę. (…) Miałam rzadki »przywilej« oglądania z bliska, jak instytucje chronią mężczyzn oskarżonych o przemoc. Wyobraźcie sobie potężnego mężczyznę jako statek, powiedzmy, Titanica. To potężne przedsiębiorstwo. Kiedy uderza w górę lodową, mnóstwo ludzi na pokładzie robi absolutnie wszystko, żeby zatkać dziury w kadłubie. Nie dlatego, że całym sercem wierzą w ten statek. Nawet nie dlatego, że leży im on na sercu. Po prostu ich własny los zależy od losu, jaki spotka statek, na który wsiedli”.
#MeToo. Lepiej było dmuchać na zimne
Felieton nie wspomina nigdzie, że przemocowym „Titanikiem” był ktokolwiek konkretny, nie wskazuje z nazwiska Johnny’ego Deppa, ale w życiu 32-letniej wówczas aktorki, która poznała go na planie „Dzienników rumowych” w 2009 r., trudno było doszukać się innego możliwego szwarccharakteru. Ich dwuletnie małżeństwo (2015–17) skończyło się przecież burzliwie, no i był ten epizod z zakazem zbliżania się i rzucaniem telefonem.