Moje pierwsze podróże na Zachód pod koniec lat 80. (w miarę postępów pierestrojki Gorbaczowa) niezmiennie zawierały łyżkę dziegciu w dużej beczce kuszącego euroatlantyckiego miodu. Problem pojawiał się za każdym razem, gdy cudzoziemcy zadawali mi standardowe i, niewinne ich zdaniem pytanie: „Skąd jesteś?”. Niewielu z nich zadowalała moja krótka odpowiedź: „Ukraine”. „Przepraszam” – grzecznie reagowali niektórzy z nich, pytając – „Bahrain?”
Inni nieco mniej grzecznie krzyczeli: „Ukraina? A co to?”.
Państwo w samym sercu Europy (w sensie geograficznym) z pięćdziesięcioma milionami ludności sprawiało wrażenie niewidocznego, praktycznie nieobecnego. Sytuacja zaczęła się powoli zmieniać od 1991 roku, kiedy rozpadł się ogromny Związek Radziecki, powszechnie nazywany „Rosją”, a na jego gruzach powstało wiele nowych niepodległych państw, nazwy których były trudne do wymówienia. (…)
Ukraińcy w ówczesnych mediach pojawiali się głównie jako wichrzyciele postsowieckiego spokoju odpowiedzialni za nikomu niepotrzebne problemy w normalnej, zrozumiałej dla obcokrajowców moskwocentrycznej przestrzeni. W cieszących się autorytetem zachodnich publikacjach określano ich jako „naród znikąd”, a granice Ukrainy uznawano za „sztuczne” (tak jakby zdecydowana większość granic nie miała takiego charakteru). (…) Ale najgorsze było to, że Ukraińcy nie chcieli oddać Rosjanom ot tak, za darmo odziedziczonej po ZSRR broni jądrowej. Artykuł w cenionej amerykańskiej gazecie nazwał ją „wstrętna Ukrainą”, a inny uznawany tytuł opisywał ten kraj jako „niechcianą pasierbicę sowieckiej pierestrojki” (…).
Jednak do końca 1994 roku udało się rozwiązać kwestię rozbrojenia nuklearnego Ukrainy. Podczas konferencji OBWE w Budapeszcie uparci ukraińscy „nacjonaliści” zgodzili się przekazać setki pocisków i ciężkich bombowców Rosji, którą Zachód uważał wówczas za „przyjazną” i „demokratyczną”. W zamian Ukraińcy otrzymali gwarancje bezpieczeństwa od trzech największych mocarstw atomowych – USA, Wielkiej Brytanii i – tylko proszę się nie śmiać – Rosji. Cała trójka uroczyście zobowiązała się do „poszanowania niezależności i suwerenności istniejących granic Ukrainy”, „powstrzymania się od stosowania groźby lub użycia siły przeciwko Ukrainie” oraz do niewywierania presji ekonomicznej w celu zmiany jej polityki. (…)
Później nazwa Ukraina zniknęła ze sceny międzynarodowej, by ponownie się na niej pojawić w latach 2000–2001 w związku ze skandalem kasetowym i prawdopodobnym zaangażowaniem ukraińskiego prezydenta w sprawę zabójstwa dziennikarza Heorhija Gongadze. Kryzys trwał do 2004 roku i zakończył się masowymi protestami (tzw. pomarańczową rewolucją), które były reakcją ma próbę sfałszowania przez władze wyborów prezydenckich. Właśnie wtedy po raz pierwszy wydarzenia z Ukrainy zostały ukazane przez zagraniczne media w korzystnym świetle. Wiele tytułów brzmiało entuzjastycznie i jednocześnie dwuznacznie: „Kształtowanie się narodu” („The Wall Street Journal”), „Narodziny narodu” („The Financial Times”), „Przebudzenie narodu” („The Times”), czy „Ukraińcy: naród nieoczekiwany” (tytuł książki A. Wilsona). Dwuznaczność tych pozornie przyjaznych, ale w istocie „orientalizujących” haseł polegała na tym, że Ukraińcy nie uważali się za „nowonarodzonych”, „przebudzonych” czy „nieoczekiwanych”. A na pewno nie bardziej niż mieszkańcy pewnych egzotycznych terytoriów, rzekomo „odkrytych” przez Kolumba czy Cooka. (…)
Toksyczny urok „wiedzy imperialnej”
Obsesyjne negowanie przez Putina istnienia Ukrainy i ludobójcze próby eksterminacji Ukraińców jako narodu wyrastają, paradoksalnie, z tych samych pseudointelektualnych korzeni, z tej samej „wiedzy imperialnej”, którą kształtuje zachodnia orientalistyczna wizja Ukrainy jako „narodu niedoszłego”, „dewiacji historycznej”, „sąsiada” Europy, rosyjskiego „podwórka”, pozbawionego własnej tożsamości politycznej, a zatem „naturalnie” należącego do strefy wpływów Rosji. (…)
Problemem, który komplikuje dekonstruowanie „wiedzy imperialnej”, jest powszechnie występująca na Zachodzie ignorancja wobec „Wschodu”, w tym wobec Ukrainy, jej charakterystyk językowych, etniczno-kulturowych i innych. Zazwyczaj opis kraju sprowadza się do utartego schematu, który głosi, że: każde państwo, zwłaszcza nowe, stara się „unarodowić” swoich podwładnych, a w szczególności zasymilować mniejszości, narzucić im dominujący język i kulturę (za które a priori uznaje się język i kulturę większości tytularnej), uciskając je przy tym i marginalizując na wszelkie możliwe sposoby. W tym przypadku całkowicie ignoruje się fakt, że Ukraina jest krajem postkolonialnym, w którym językiem „dominującym” i kulturą „dominującą” był (i do pewnego stopnia pozostaje nadal) język i kultura mniejszości imperialnej, podczas gdy tytularna większość była (i częściowo nadal pozostaje) zmarginalizowana społecznie i kulturowo. (…)
Trzydzieści lat po odzyskaniu niepodległości ukrainofoni (cokolwiek ten termin oznacza w państwie, które jest w znacznym stopniu dwujęzyczne) pozostają w dużej mierze niedostatecznie reprezentowani na wyższych szczeblach władzy, wśród najwyższych rangą wojskowych i w policji, w najwyższych organach sądownictwa i praktycznie nieobecni w wielkim biznesie. Wystarczy wspomnieć, że żaden z „oligarchów” nie posługuje się ukraińskim jako językiem podstawowym (jeśli w ogóle kiedykolwiek go wykorzystuje). Spośród sześciu ukraińskich prezydentów (1991–2022) tylko Wiktor Juszczenko mówił po ukraińsku w sferze prywatnej (i, jak twierdzą złośliwi, został do tego zmuszony, ponieważ jego druga żona, Amerykanka pochodzenia ukraińskiego, nie znała rosyjskiego). To samo można powiedzieć o zdecydowanej większości ukraińskiej postsowieckiej elity, w przeważającej masie rosyjskojęzycznej. Można się tylko zastanawiać, kogo i przed kim Władimir Putin zamierzał „wyzwalać” i „bronić” w państwie założonym i kierowanym od początku przez rosyjskojęzyczne elity, w którym mityczni „naziści” i „banderowcy” niekiedy lepiej i częściej posługują się językiem rosyjskim niż ukraińskim, zwłaszcza jeśli chodzi o odziedziczoną po Sowietach terminologię wojskową oraz silnie zakorzenione, przejęte od imperium, rosyjskie przekleństwa. (…)
Wbrew kremlowskiej nowomowie
Wydaje się, że Putin i jego sojusznicy padli ofiarą własnej propagandy. Od wielu lat promują ideę Ukrainy jako „sztucznego” państwa, mocno podzielonego i na skraju upadku. Przez długi czas prali mózgi swoim obywatelom i łatwowiernym obcokrajowcom, wypowiadając histeryczne inwektywy pod adresem kijowskiej „faszystowskiej junty”, która rzekomo prześladuje etnicznych Rosjan i zakazuje języka rosyjskiego. (…)
Ceną, jaką Rosjanie musieli zapłacić za te złudzenia, była ich druzgocąca klęska pod Kijowem (jednak dla milionów Ukraińców cena rosyjskiego mitotwórstwa okazała się o wiele wyższa). Jak dotąd ta rosyjska porażka jawi się jeszcze jako zbyt ograniczona i niewystarczająca, by zmusić ich do radykalnej rewizji swojej polityki, systemu wartości i toksycznej imperialnej tożsamości, tak jak zrobili to Niemcy po II wojnie światowej. Kreml do tej pory zweryfikował jedynie wyobrażenie o rzekomo przyjaznej ukraińskiej większości dążącej do ponownego zjednoczenia z matuszką Rosją. (…)
Kreml porzucił więc ideę „dobrej” i pozornie „prorosyjskiej” ukraińskiej większości zniewolonej przez nazistowską mniejszość na rzecz innej interpretacji, głoszącej, że „znaczna część ludności, najprawdopodobniej większość, została opanowana i wciągnięta w swoją politykę przez reżim nazistowski”. (…) Uznanie tego faktu ma stać się podstawą polityki denazyfikacji i przewidzianych przez nią środków. Z jednej strony ma ona obejmować fizyczną eksterminację wszystkich, którzy chwycili za broń, a także najwyższego kierownictwa i działaczy – „aktywnych nazistów, których należy w sposób demonstracyjny ukarać” (…). Z drugiej strony, „środki” karne w postaci „nieuniknionych cierpień” muszą zostać nałożone na większość ludności, która jest „winna wsparcia nazizmu”. (…)
Orwellowska terminologia Kremla może wprowadzać w błąd publiczność krajową, ale jest mało prawdopodobne, aby przekonała zewnętrznego obserwatora do uwierzenia w ukraińskich „nazistów” – w państwie z funkcjonującym demokratycznym systemem wielopartyjnym, wieloetnicznym społeczeństwem obywatelskim, wreszcie prezydentem-Żydem wybranym w wolnych i uczciwych wyborach dużą przewagą głosów. Chora putinowska terminologia w rzeczywistości oznacza, że każdy Ukrainiec, który nie chce stać się „jednym narodem” z Rosjanami, jest nazistą i musi zostać zniszczony lub „reedukowany” (…). To sprawia, że wszystkie szlachetne życzenia zachodnich sił pokojowych dotyczące „dialogu”, „kompromisu” i ewentualnych ustępstw wobec Moskwy – czy to w postaci nienaruszalnej „neutralności” Ukrainy, czy ustępstw terytorialnych – są tak bardzo bezsensowne, jak były bezsensowne na samym początku, jeszcze zanim stało się to zupełnie oczywiste.
Ukraińcy rozumieją jedną bardzo ważną rzecz, której wielu na Zachodzie wciąż nie może lub nie chce pojąć: samo istnienie niezależnej, demokratycznej i europejskiej Ukrainy jest dla Putina nie do przyjęcia. Dla nich Ukraina jest integralną częścią, rdzeniem ich (wciąż niepełnej, jak im się wydaje) imperialnej tożsamości. Brzmi to irracjonalnie dla obywateli Zachodu przyzwyczajonych do formalnej logiki i klarownych zasad. Jednak nienawiść Hitlera do Żydów była również irracjonalna, ale chyba jakiekolwiek ustępstwa nie mogły powstrzymać go przed „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej”. Ukraińcy nie mają wyboru i muszą walczyć (przy wsparciu Zachodu lub bez niego), bo nie chodzi tu o terytoria i granice, nie chodzi o „neutralność” i odmowę wstąpienia do NATO, lecz o przetrwanie. Jako wolni obywatele wolnego państwa Ukraińcy walczą o wolność i godność – kwestie, które dla Putina i jego poddanych wydają się zupełnie niezrozumiałe.
Tłum. Andrzej Jekaterynczuk
Mykoła Riabczuk, Czternasta od końca. Opowieści o współczesnej Ukrainie, tłum. K. Kotyńska i inni, Wydawnictwo Znak, Kraków 2022. Skrócona wersja tekstu ze s. 15–26
Książka do kupienia pod tym adresem.