Sławni będą sławniejsi
Stonesi i Beatlesi: sławni będą sławniejsi. Dlaczego znowu jest o nich głośno?
„Który mamy rok?”. Te słowa, dziś cytowane na prawach mema, w filmie „Jumanji” wypowiedział przeniesiony w czasie i kompletnie zdezorientowany Robbie Williams. I mogłyby być najlepszą reakcją na nagłówki prasowych rubryk muzycznych tej jesieni. Bo niby weszliśmy w trzecią dekadę XXI w., ale sensacyjny temat pierwszego nowego utworu The Beatles od 27 lat przykrywa właśnie nowy album The Rolling Stones – pierwszą płytę z autorskim materiałem od lat 18. Z niejakim trudem, bo wydana 20 października płyta grupy Micka Jaggera i Keitha Richardsa „Hackney Diamonds” sprzedaje się rzecz jasna znakomicie.
Poznali się 60 lat temu, kiedy Beatlesi – już po pierwszych większych sukcesach – trafili na koncert stawiających pierwsze kroki Stonesów w podlondyńskim Richmond. Występ na tyle im się spodobał, że obie grupy skończyły na wspólnej imprezie nad ranem. A George Harrison zarekomendował nowych kolegów wytwórni Decca, która wcześniej odrzuciła The Beatles. Kolejne lata upłynęły jednak w duchu podsycanej przez prasę rywalizacji. Bo jedni mieli to, czego brakowało drugim: Beatlesi byli Fab Four, największą legendą pokolenia i zespołem torującym innym Brytyjczykom drogę do Ameryki, a Stonesi – grupą długodystansowców, która niezmiennie świetnie wypada na żywo i na emeryturze wypełnia stadiony. Jagger zarzucał kiedyś Beatlesom, że są zbyt gładcy, popowi. A McCartney konkurentom – że w swojej ofercie byli zawsze rok do tyłu. Dziś obu panów usłyszymy w tym samym utworze. Pełne energii „Bite My Head Off” na najnowszym albumie The Rolling Stones przynosi solo McCartneya na przetworzonym przez fuzz basie, wręcz punkowe w charakterze. „Cieszył się z tego występu jak uczniak” – komentował Ronnie Wood, gitarzysta Stonesów.