„Uważałem, że ten film jestem winien swoim dzieciom” – mówi Polański w wywiadach, dodając, że sam od dzieciństwa był oczarowany angielskim pisarzem. Co takiego znalazł w powieści Dickensa, co pragnie przekazać dziś swym dzieciom i wszystkim młodocianym widzom? Można się domyślać, że w czasach infantylizacji dziecięcej literatury, którą władają czarodzieje i potwory, reżyser postanowił przypomnieć staroświecką realistyczną powieść z 1838 r. przedstawiającą los sieroty z przytułku, pełną przygód, zakończoną happy endem, na który jednak mały bohater solidnie zapracował.
Czy to przesłanie trafi do widza, wkrótce się przekonamy, choć nie można wykluczyć kłopotów – podobnych książek dzisiejsze dzieci już nie znają. Scenariusz napisał Ronald Harwood, znany brytyjski dramaturg (m.in. „Garderobiany”), który wcześniej adaptował dla Polańskiego „Pianistę”. Tym razem zadanie było o wiele trudniejsze – książka Dickensa, jak wszystkie tego typu ówczesne powieści drukowane najpierw w odcinkach w czasopismach, zawiera mnóstwo wątków pobocznych.
Harwoodowi udało się zachować ducha oryginału, choć niektóre poczynione przez niego skróty są znaczne. Od pierwszych scen poczynając: w książce był opis narodzin Olivera, informacje o nieszczęsnej matce, na ekranie nasz bohater jest już chłopcem właśnie prowadzonym przez woźnego gminnego do przytułku. Kiedy Oliver trafia do domu bogatego Brownlowa, nie ujrzy tam portretu kobiety, który go od pierwszego spojrzenia fascynuje. W filmie nie ma też mowy o jego przybranym bracie, w ogóle cała historia poszukiwania rodziców chłopca zostaje usunięta. Na to, co stanie się w finale, Oliver zasłużył swą dobrocią, szlachetnością, a nie pochodzeniem. „To historia młodego chłopca, który musi nauczyć się samodzielności, stawić czoło strasznym przeciwnościom i niebezpieczeństwom, przeżywa niesamowite przygody i wychodzi z nich zwycięsko” – tak Harwood streszcza swój scenariusz.
Roman Polański, robiąc film dla swoich dzieci, nie miał najmniejszego zamiaru popisywać się efektami, których nadmiar mamy we współczesnym kinie. Jest to po prostu porządna, niezwykle staranna ekranizacja w dobrym, starym stylu. Reżyser przywołuje nawet w wypowiedziach wzór klasycznej greckiej tragedii w trzech aktach. Po prostu poważnie traktuje swych widzów, wierząc w ich wrażliwość.
Jednym z walorów powieści Dickensa są wspaniałe charakterystyki postaci, pełne sarkazmu i humoru. Polański zadbał, żeby każdy aktor, nawet w najmniejszej roli, wyglądał tak, jakby do castingu zgłosił się wprost z ilustracji do „Twista”. Może odtwarzający Olivera Barney Clark jest z początku trochę zbyt mdły, ale potem się rozkręca. Doskonałym Faginem, paserem i „opiekunem” małych złodziejaszków jest Ben Kingsley pracujący z Polańskim nie po raz pierwszy.
Bohaterem powieści Dickensa jest również Londyn, głównie dzielnice nędzy, w filmie odtworzony z ogromną starannością według opisów i szkiców z epoki. (Używano nawet autentycznych wyrobów szewskich i kapeluszniczych z połowy XIX w.). W polskim dubbingu mamy kilka najprawdziwszych ról, w tym dwie małe kreacje: Krzysztof Globisz dodaje okropnemu bandziorowi Billowi Sykesowi trochę liryzmu, zaś Wojciech Pszoniak chciał najwyraźniej udowodnić Polańskiemu, że on też mógłby zagrać Fagina.