Pomysł, aby mimo cenzuralnych obostrzeń opowiedzieć co nieco o biedzie i prawdziwych warunkach życia na Kubie, zasługuje na słowa uznania. Gorzej z fabułą, którą w „Viva Cuba” napędza bajkowy lub, jak kto woli, archetypowy konflikt nienawidzących się rodzin oraz rodzące się uczucie między dziećmi obu zwaśnionych stron.
Szekspirowski wątek zaczerpnięty z „Romea i Julii” w filmie Juana Carlosa Cremata Malbertiego wypada dość naiwnie, bo reżyser obniżył wiek bohaterów do niespełna dziesięciu lat i z tej perspektywy stara się opisywać egzotyczną rzeczywistość komunistycznej Kuby. Bunt i determinacja dojrzewającej dziewczynki oraz zakochanego w niej małego chłopca skłaniają ich do ucieczki z domu. Bez pieniędzy, mapy i pojęcia o czekających ich problemach jadą z Hawany na wybrzeże w poszukiwaniu ojca dziewczynki, który rozwiódł się z jej matką i pracuje tam jako latarnik morski. Chcą go przekonać, by nie zgodził się na wyjazd jej rodziny z Kuby.
Malberti balansuje między pragnieniem krytycznego spojrzenia na niełatwą codzienność kraju a wyidealizowanym, by nie powiedzieć propagandowym, wizerunkiem swojej ojczyzny, z którego ucieszyłaby się władza. Padają więc ostre słowa o tym, że nie da się żyć na Kubie, ale wypowiada je zubożała arystokratka, której rewolucja odebrała wszystko. W szkole dzieci uczą się czytać, poznając socrealistyczne czytanki o dojrzewającym zbożu zbieranym przez klasę robotniczą, lecz są szczęśliwe i zadbane, a na dodatek biorą udział w telewizyjnym show.
Czary propagandowej goryczy dopełnia widok speleologa upozowanego na legendarnego Che, który pomaga zagubionym i schorowanym dzieciom dotrzeć do celu ich wędrówki. Wiezie ich na motorze, głosząc prawdę objawioną o przyjaźni, która winna wznosić się ponad kłótnie. W ten sposób filmowa bajka zyskuje morał, a dorośli z łezką w oku mogą powspominać dawne czasy, kiedy wszystko wyglądało lepiej i piękniej.