Prosta artystyczna demonstracja ma wiele zalet. Jej z reguły niezłożony ideologiczny przekaz łatwo trafia do odbiorcy i do krytyka. Jak gest Kozakiewicza w sporcie czy Szczepkowskiej w teatrze. Przygotowanie nie wymaga godzin harówki w pracowni. W zabieganym świecie nie zabiera odbiorcom zbyt wiele czasu. Ba, ma szansę natychmiast trafić do medialnych newsów, bo da się ją przetrawić w dziesięciu sekundach. telewizyjnego obrazu lub w trzech wierszach prasowego tekstu. Bez niuansów, subtelności i kontekstów, na które nie ma czasu nikt poza wyrafinowanymi badaczami kultury.
Ale niesie też ze sobą pewną wewnętrzną, trudną do pokonania, antynomię. Z jednej strony taki artystyczny gest to wyjście naprzeciw współczesnej kulturze masowej – widz otrzymuje towar w pigułce, którego odbiór nie wymaga nadmiernego wysiłku intelektualnego. Twórczy zabieg zostaje więc łatwo i powszechnie dostrzeżony, ale też i powszechnie oceniony, jednak nie według subtelnych standardów krytyki, ale według potocznych, ludycznych standardów wiedzy o sztuce i jej rozumienia. A te zazwyczaj każą widzieć tłumowi w twórcy dziwaka, oszołoma, żartownisia, a nawet hochsztaplera. Widz masowy popatrzy, ale nie uszanuje, zaciekawi się, ale z reguły nie zaakceptuje.
Skąd się wziął taki artystyczny gest? Z kilku źródeł. U jego zarania (jak zresztą u zarania wszystkiego, co w sztuce XX w. okazało się rewolucyjne i wywrotowe) stał Marcel Duchamp z pisuarem jako obiektem wystawowym, wąsami domalowanymi Monie Lisie itd. Później gest zatriumfował w malarstwie – farba wylewana przez Pollocka wprost z kubła na płótno czy chaotyczne, niekontrolowane maźnięcia pędzlem Kline’a. Aż wreszcie nadeszły lata 60. XX w., a wraz z nimi happening i konceptualizm. Ten pierwszy upowszechnił gest jako dzieło sztuki – obserwowane przez widza, dla którego sama postać twórcy jest równie ważna jak efekty jego działania.