Z kolei katoliccy konserwatyści nie zgadzają się z polityką Jana Pawła II ad intra z innego punktu widzenia. Sprzeciwiali się spotkaniu w Asyżu w 1986 roku z tego powodu, że sprzyjało ono synkretyzmowi i sprzeniewierzało się nauczaniu, że rzymski katolicyzm jest jedynym środkiem zbawienia; uważają, że papieski indult z 1988 roku, zezwalający na odprawianie mszy łacińskiej, nie poszedł wystarczająco daleko i pozwolono, by był to przepis martwy; obawiają się, że upodobanie Wojtyły do filozoficznego personalizmu przyczyniło się do upadku wyraźnie katolickiego podejścia do filozofii na uniwersytetach i w seminariach; a liturgii w czasie „Dnia przebaczenia” w 2000 roku przyglądali się z przerażeniem – obawiali się, że papież daje wrogom Kościoła do ręki ogromne zwycięstwo, składając przeprosiny za całą litanię rzekomym win. Przez tę frakcję Ratzinger jest często postrzegany jako osoba stojąca na straży norm, ponieważ zakłada się, że podziela jej krytyczne zapatrywania.
To z tych właśnie powodów uważam, że następne konklawe będzie w rzeczywistości referendum w sprawie Ratzingera. Umiarkowani i postępowi członkowie Kolegium Kardynalskiego będą szukać kogoś niepodobnego do niego, żeby wyznaczył nowy kurs ad intra; konserwatyści będą szukać kogoś takiego jak Ratzinger, żeby robił dokładnie to samo, ale w zupełnie innym kierunku. W tych rzadkich chwilach demokracji w Kościele katolickim, gdy około 120 członków Kolegium Kardynalskiego wybiera w szeregu tajnych głosowań następnego papieża, będzie ważyła się spuścizna raczej Ratzingera niż Jana Pawła II.
Kardynałowie będą poszukiwać kandydata, który podziela wizję Kościoła Ratzingera, lub takiego, który ją odrzuca.
Nie należy tego rozumieć tak, że kardynałowie będą głosowali za lub przeciw Ratzingerowi jako człowiekowi. Dyskusja na następnym konklawe nie będzie dotyczyć Josepha Ratzingera osobiście, lecz jego eklezjologii, jego rozumienia władzy i eklezjalnego ancien régime, którego obronie poświęcił ostatnie dwadzieścia lat swojego ogromnie utalentowanego życia.
Czy Ratzinger mógłby zostać papieżem?
Gdy następnym razem Kolegium Kardynalskie uda się do Kaplicy Sykstyńskiej, żeby dokonać wyboru papieża, jest niemal pewne, że będzie wśród nich Joseph Ratzinger. Ma siedemdziesiąt trzy lata, czyli brakuje jeszcze siedmiu, żeby utracił prawo do udziału w konklawe. Ratzinger dwukrotnie uczestniczył w tym zgromadzeniu, obydwa odbyły się w 1978 roku i w obydwu sytuacjach prasa światowa widziała w nim papabile – kandydata na papieża. Krążą pogłoski, że na drugim konklawe 1978 roku Ratzinger był jedną z bardzo wpływowych osób, które doprowadziły do wyboru Karola Wojtyły.
Dzisiaj Ratzinger jest zdecydowanie najsłynniejszym członkiem Kolegium Kardynalskiego. Jego najważniejszym konkurentem byłby Carlo Maria Martini z Mediolanu, stały liberalny kandydat do papiestwa. Ratzinger ma powszechnie doceniane walory intelektualne i oczywiste doświadczenie w Watykanie. Mówi wszystkimi potrzebnymi językami, a w kontaktach osobistych jest czarujący. Przez większość z dwudziestu lat spędzonych przezeń w Rzymie niemiecka prasa przypuszczała, że będzie następnym papieżem. Jeszcze zaledwie dwa czy trzy lata temu bukmacherzy w całej Europie dawali mu duże szanse. Dzisiaj jednak – pomimo jego niezaprzeczalnej atrakcyjności – watykaniści powszechnie uważają, że Ratzinger nie ma szans z powodu wieku i kontrowersyjności. Słabe zdrowie jest również czynnikiem branym pod uwagę. We wrześniu 1991 Ratzinger miał wylew krwi do mózgu, który ograniczył mu pole widzenia lewego oka; w sierpniu 1992 roku upadł na kaloryfer i stracił przytomność, krwawiąc obficie. Chociaż mówi się, że obecnie jest w pełni sił, elektorzy martwią się, żeby nie powtórzyła się historia Jana Pawła I (zmarł po trzydziestu dniach sprawowania urzędu).
Obserwatorzy Kościoła o szansach Ratzingera mówią różnie. Fessio sądzi, że mógłby on zostać wybrany. „Gdyby obecny papież zmarł nagle, mogliby wybrać starszego człowieka na kontynuatora na okres przejściowy – powiedział mi w 1999 roku. – Ratzinger ma wiele zdolności, z których reszta kardynałów zdaje sobie sprawę; znajomość języków, znajomość kultur, wiedza o wierze”. Jezuita Tom Reese, redaktor pisma „America”, mówi jednak, że do tego nie dojdzie. Przede wszystkim Ratzinger miałby niemal siedemdziesiąt pięć lat, a zdaniem Reese’a kardynałowie nie wybiorą kogoś tak bliskiego oficjalnego wieku emerytalnego. W każdym razie Ratzinger „stał się zbyt kontrowersyjny. Będą szukać kogoś, kto raczej potrafi łagodzić konflikty, niż je nasilać” – powiedział Reese. Dodał jednak: „Mogę się mylić”.
Tak jak my wszyscy; Reese rzeczywiście może się mylić co do czynnika wieku. Chociaż nikt nie chce kolejnego Jana Pawła I, jest również mało prawdopodobne, że kardynałowie życzyliby sobie powtórki dwudziestokilkuletniego pontyfikatu Jana Pawła II, który jest trzecim co do długości w historii. Wydaje się prawdopodobne, że kardynałowie będą się skłaniać ku kandydatowi starszemu. Co więcej, w 1959 roku, gdy Angelo Roncalli został papieżem Janem XXIII, miał siedemdziesiąt siedem lat. Ratzinger ma w Kolegium Kardynalskim przynajmniej jednego zdeklarowanego zwolennika – Włocha Silvia Oddiego; w 1996 roku stwierdził on, że Ratzinger jest jedynym człowiekiem, którego mógłby poprzeć: „Lubię jego sposób załatwiania spraw, jego inteligencję, jego wiarę”1. Nieszczęśliwym dla kandydatury Ratzingera trafem Oddi ma osiemdziesiąt dziewięć lat, dawno już więc przekroczył limit wieku uprawniającego do udziału w głosowaniu.
Ostatecznie widzę cztery kwestie, z powodu których Ratzinger najprawdopodobniej nie zostanie Piusem XIII (takie imię być może by sobie wybrał, wiążąc się z konserwatywnymi pontyfikatami Piusa IX, X i XII lub też – biorąc pod uwagę jego upodobanie do Ojców Kościoła z Afryki Północnej – mógłby wybrać imię Klemensa XV, od Klemensa Aleksandryjskiego, mógłby również, okazując szacunek dla swoich bawarskich korzeni, stać się Ludwikiem I, tak samo jak Karol Wojtyła przez chwilę brał pod uwagę imię Stanisława I, co miało być ukłonem w stronę Polski).
1.1
Ratzinger nie zostanie papieżem, ponieważ ma małe doświadczenie duszpasterskie. Kardynałowie kurialni dyktują warunki w Rzymie, ale kardynałowie diecezjalni są w znacznej większości, a tym samym mają głosy, by na tronie osadzić jednego z nich. Ponieważ papież sam musi być duszpasterzem, zarówno dla diecezji rzymskiej, jak i w pewnym sensie dla Kościoła powszechnego, wielu kardynałów uważa, że zasadnicze znaczenie ma dobre kierowanie diecezją. Ratzinger był duszpasterzem zaledwie przez trzy lata, jako arcybiskup Monachium, i różnie go oceniano. Co więcej, ponieważ wielu kardynałów w terenie zdaje się uważać, iż w ostatnich latach pontyfikatu Jana Pawła II zbyt wielka władza skoncentrowała się w Kurii, wydaje się jeszcze mniej prawdopodobne, że wybraliby człowieka, który personifikuje tę koncentrację władzy. Ta grupa kardynałów będzie chciała kogoś, kto będzie miał siłę, by przeciwstawić się kościelnej biurokracji, ale nie kogoś, kto będzie kierował Kościołem jak członek Kurii. Jest to najważniejszy minus kandydatury Ratzingera.
2.1
Ratzinger nie zostanie papieżem, ponieważ jest Europejczykiem i nie-Włochem. Jak powszechnie wiadomo, większość papieży była Włochami. Jedna grupa utrzymuje, że – w zasadzie – papież powinien być Włochem. Jest biskupem Rzymu, co więcej, zarówno w panującej w Watykanie mentalności, jak i sposobie jego funkcjonowania jest coś nieodparcie włoskiego, w pewnym sensie tylko ktoś z wewnątrz jest w stanie w pełni to zrozumieć. Na następnym konklawe będzie się też pamiętać o tym, że będzie to pierwszy papież trzeciego tysiąclecia. Ten fakt będzie wymagał przyszłościowego wyboru, a biorąc pod uwagę, że w 2020 roku około osiemdziesięciu procent chrześcijan na świecie będzie żyło na półkuli południowej, wskazuje to na papieża z Trzeciego Świata. To może oznaczać kogoś z Afryki, Ameryki Łacińskiej lub nawet z Azji. Nie będzie to oznaczało kolejnego papieża ze Starego Świata, zwłaszcza takiego, który wydaje się tak bardzo przywiązany do klasycznie europejskich wartości i postaw. Bez względu na to, czy wahadło wychyli się w stronę Włocha, czy kandydata z Trzeciego Świata, szanse Ratzingera są niewielkie.
3.1
Ratzinger nie zostanie papieżem, ponieważ jest zbyt silnie utożsamiany z polityką obecnego pontyfikatu. Jak zauważyło wielu badaczy wyborów papieża, występuje dynamika contrapasso, często pojawiająca się na konklawe, gdy kardynałowie szukają kandydata, który naprawiłby wszystko to, co w ich oczach było niepowodzeniem ostatniego papieża. To wyjaśnia, dlaczego grupa ludzi mianowanych niemal w całości przez jednego papieża może wybrać na jego następcę kogoś całkowicie od niego różnego, jak to było, gdy po Piusie XII przyszedł Jan XXIII.
Większość komentatorów jest przekonana, że pontyfikat Jana Pawła II był pontyfikatem bolesnym dla Kościoła i wprowadzającym w nim podziały. W tej sytuacji kardynałowie prawdopodobnie będą szukać kogoś, kto jednoczy, kto potrafi zaleczyć rany i zbliżyć do siebie ludzi. Najpewniej dojdą do wniosku, że Ratzinger taką osobą nie jest. Oddi, zdeklarowany zwolennik Ratzingera, przyznał, że zwyczaj zastępowania „tłustego papieża chudym”, w znaczeniu kogoś całkowicie odmiennego, przemawia przeciwko jego faworytowi.
4.1
Ratzinger nie będzie papieżem, ponieważ nie zdoła zebrać quorum. Nawet w dzisiejszym Kościele pozostaje pewna grupa kardynałów o poglądach od umiarkowanych do postępowych na tyle liczna, że uniemożliwi każdemu kandydatowi uzyskanie dwóch trzecich głosów na konklawe, jeśli będzie działać wspólnie. Są wszelkie powody, by sądzić, że kandydatura Ratzingera mogłaby zjednoczyć ich w roli opozycji. Oczywiście zgodnie z nowymi zasadami konklawe, promulgowanymi przez Jana Pawła II w 1988 roku, po trzydziestu turach głosowania w ciągu co najmniej dwunastu dni do wyboru papieża wystarcza zwykła większość. Ale przypuszczenie, że konserwatywna koalicja pro-Ratzingerowska utrzymałaby się tak długo tylko dlatego, żeby wybrać kogoś, kto od samego początku byłby postrzegany jako papież słaby, ponieważ nie został wybrany w normalnej procedurze, jest naciągane.
Pontyfikat Ratzingera
A jeśli powyższa analiza jest błędna i Ratzinger zostanie wybrany? W zasadzie jego pontyfikat najprawdopodobniej przebiegałby w sposób przewidywalny. Dążyłby do przyspieszenia „reformy reformy” w liturgii, prawdopodobnie zachęcając do ograniczonego powrotu do łaciny, sprzyjałby eksperymentom ze zwróceniem ołtarza raczej ku Wschodowi niż w stronę wiernych, a wiarę skupiłby w większym stopniu na transcendencji, w mniejszym zaś na wiernych; zagwarantowałby, że dociekania teologiczne będą prowadzone w dość wąskich granicach i że tam, gdzie od teologów wymaga się uprawnień, przestrzegają oni wiążących się z tym warunków; kontynuowałby wreszcie osłabianie konferencji biskupów poszczególnych krajów, które stanowią przeciwwagę dla władzy Rzymu. Mniej by podróżował, preferując bardziej eteryczny styl Piusa XII.
Można jednak prognozować pewne elementy pontyfikatu Ratzingera, które byłyby niespodzianką dla ogółu katolików i które oznaczałyby odejście od polityki Wojtyły. Trzy kwestie szczególnie się narzucają.
Żadnej walki o Ex corde Ecclesiae
Jeden z najdłuższych i najbardziej publicznych sporów w Stanach Zjednoczonych za pontyfikatu Jana Pawła II dotyczył losu katolickich college’ów i uniwersytetów. W 1990 roku papież ogłosił konstytucję apostolską Ex corde Ecclesiae, wzywając uczelnie katolickie, by ponownie podkreśliły swoje więzi z Kościołem. Jedną z przyczyn powstania tego dokumentu była obawa, że ponad 240 katolickich uczelni w Stanach Zjednoczonych pójdzie drogą obraną przez swoje protestanckie odpowiedniki i będzie się stopniowo sekularyzowało. Urzędnikom watykańskim obserwującym, jak prestiżowe instytucje katolickie, choćby Georgetown, są wstrząsane sporami o to, czy eksponować takie symbole katolickie, jak krzyż w salach wykładowych, perspektywa ta wydawała się aż nazbyt realna. Najbardziej kontrowersyjny zapis dokumentu papieskiego wymaga od teologów katolickich, żeby otrzymali mandatum, czyli licencję, od miejscowego biskupa. Po latach dyskusji biskupi amerykańscy w końcu zatwierdzili zbiór zasad wprowadzających Ex corde Ecclesiae w 1999 roku, który dawał Watykanowi większość z tego, czego chciał.
Za pontyfikatu Ratzingera dużo mniej prawdopodobne byłoby przeznaczanie przez Watykan swoich zasobów na zachowanie instytucji, które postrzega jako już utracone na rzecz sekularyzmu. W Moim życiu Ratzinger wspominał o rozpaczliwej walce Kościoła niemieckiego za rządów nazistów o utrzymanie swoich szkół, dochodząc do wniosku, że mądrzej byłoby z nich zrezygnować. „Już wtedy zacząłem pojmować, że w walce o instytucje nie oceniali oni należycie rzeczywistości. Gwarancje instytucjonalne nic nie dają, gdy nie ma ludzi, którzy popierają je ze względu na własne wewnętrzne przekonanie”. Ratzinger stwierdził, że starsze pokolenie nauczycieli w Trzeciej Rzeszy było w przeważającym stopniu antyklerykalne, młodsze zaś pronazistowskie. „Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku nacisk na instytucjonalnie zagwarantowane chrześcijaństwo trafiał w próżnię”.
W odniesieniu do aktualnego sporu o uczelnie katolickie przynajmniej w niektórych wypadkach Ratzinger instynktownie odrzuciłby pozory, że nadal istnieją jeszcze jakieś instytucje katolickie. Prawdopodobnie pozwoliłby im pójść własną drogą w zamian za rezygnację z twierdzenia o swoich związkach z Kościołem. W Soli ziemi stwierdził: „Kościół stara się bronić nabytego dobra czy zdobytej pozycji. Nie pokazuje, że potrafi być skromny, że potrafi przycinać swoje latorośle. (...) Kościół psuje sobie opinię, trzymając się struktur instytucjonalnych, nawet jeśli nic za nimi już nie stoi”.
Odnosi się to nie tylko do uczelni, lecz również do szpitali, ośrodków pomocy społecznej i innych instytucji prowadzonych przez Kościół. W 1997 roku w St. Louis wybuchł zażarty spór między rektorem jezuickiego uniwersytetu St. Louis i miejscowym biskupem o prawo rektora do sprzedaży należącej do uczelni kliniki. Arcybiskup, Justin Rigali, próbował zablokować sprzedaż. W końcu osiągnięto kompromis, który pozostawiał główną kwestię w zasadzie nierozstrzygniętą: kto jest właścicielem kliniki: biskup czy społeczność wiernych? I w tym wypadku za pontyfikatu Ratzingera Watykan dużo bardziej by się wahał, czy przeznaczać środki na utrzymanie instytucji, które – przynajmniej w jego oczach – wydają się katolickie tylko z nazwy. Najważniejszą metaforą Ratzingera dla Kościoła przyszłości jest ziarno gorczycy: będzie musiał być mniejszy dla wiernych, a to może oznaczać rezygnację z pewnych instytucji, które utraciły swój duchowy élan vital.
Ograniczenie kościelnej administracji
Ponieważ Ratzinger jest najważniejszym teoretykiem władzy papieskiej, często się zakłada, że za jego pontyfikatu machina Watykanu byłaby jeszcze większa. W rzeczywistości, jak większość konserwatystów, Ratzinger odczuwa instynktowną niechęć do licznej administracji. Jest przekonany, że biurokracje się utrwalają i realizują własne cele, rzadko odzwierciedlając najlepsze interesy ludzi, którym mają służyć. Jego wspomnienia z Niemiec, gdzie Kościół katolicki ma najbardziej rozbudowaną infrastrukturę kościelną ze wszystkich krajów świata z powodu istnienia podatku kościelnego, utrwaliły to wrażenie. Brak zaufania Ratzingera do kościelnych biurokratów jest główną przyczyną jego niechęci do konferencji biskupów.
„Władza polityczna czy władanie przyrodą za pomocą techniki nie może i nie powinno być jego [Kościoła] domeną – napisał Ratzinger w Nowej pieśni dla Pana z 1988 roku. – (...) dwa ostatnie dziesięciole-cia przyniosły w Kościele przerost insytucjonalizacji, który może budzić zastrzeżenia. (...) Następne reformy powinny zatem zmierzać nie ku tworzeniu coraz to nowych instytucji, lecz ku ich redukcji”.
Ratzinger nie zawahałby się podejmować w Rzymie decyzji, które w przekonaniu innych powinny należeć do kompetencji Kościołów miejscowych, na przykład cofanie imprimatur, zmiana obowiązujących przekładów i zwalnianie teologów. Jednak do realizacji tego celu nie stworzyłby w Watykanie wielkiego nowego aparatu biurokratycznego. Dziedziny priorytetowe, takie jak doktryna i liturgia, mogłyby przyciągnąć nowe środki, ale wiele innych urzędów prawdopodobnie by połączono lub nawet zlikwidowano. Stąd mogłoby dojść do połączenia Papieskiej Rady ds. Dialogu Międzyreligijnego i Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan oraz obsadzenia ich mniejszą liczbą pracowników i ograniczenia kompetencji; synod biskupów, w zamierzeniu ciało konsultacyjne, w którego użyteczność on sam zawsze wątpił, mógłby zostać zlikwidowany. Poza tym nakłaniałby konferencje biskupów i diecezje, by gdzie to możliwe, pozbywały się przerostów biurokratycznych. Ogólnym kierunkiem byłoby ograniczenie wielkości, zmniejszenie papierkowej roboty i silniejsze skupienie się na najważniejszych zagadnieniach.
Lepsi biskupi
Większość obserwatorów watykańskich zgodziłaby się, że największym niepowodzeniem pontyfikatu Wojtyły jest mierna jakość wielu jego nominacji biskupich. Niektóre były szczególnie złe, na przykład Wolfganga Haasa w Szwajcarii, Hansa Hermanna Gröera i Kurta Krenna w Austrii, Jana Gijsena w Holandii i Fabiana Bruskewitza w Lincoln w Nebrasce. Ci ludzie, buńczuczni i wprowadzający podziały, bardzo osłabili swoje diecezje, kraje i konferencje biskupów.
Dlaczego Jan Paweł II dokonywał takich krótkowzrocznych nominacji? Najbardziej prawdopodobne wydają się dwa powody. Po pierwsze, papież uczynił z doktrynalnej wiarygodności warunek sine qua non objęcia wyższego urzędu, a więc lojalność nominowanego przesłania mnogość jego różnych grzechów. Po drugie, papież zdaje się faworyzować nominacje ekstremistów, gdy czuje, że sprzyja to wprowadzeniu większej równowagi w konferencji biskupów, która przechyliła się za bardzo na lewo. Odnosił wrażenie, że po Soborze Watykańskim II Holendrzy wymknęli się spod kontroli, co tłumaczy nominację Gijsena, a także nadzwyczajny synod holenderski w 1980 roku; podobnie niepokoiło go, że kardynał Franz König pozwolił, by sprawy w Austrii zboczyły z właściwego kursu, a wiedział, że Krenn skieruje je z powrotem ostro na prawo. Nominacje te stanowiły pewną formę „terapii szokowej”.
Według austriackiego dziennikarza Norberta Stanzla, gdy König odszedł w 1985 roku na emeryturę, osobisty sekretarz papieża Stanisław Dziwisz, przyjaciel Krenna, powiedział Kongregacji ds. Biskupów, że papież widzi w nim następcę Königa. Wcześniej Jan Paweł II mianował go biskupem pomocniczym w Wiedniu, gdzie w zakres jego obowiązków wchodziły zwłaszcza sprawy kulturalne. Z tej nominacji powszechnie się wyśmiewano, ponieważ Krenn w ogólnokrajowej telewizji przyznał, że nie potrafi wymienić nazwiska żadnego żyjącego austriackiego artysty, malarza, poety, rzeźbiarza, powieściopisarza, kompozytora czy uczonego. Chociaż nigdy tego nie ustalono ponad wszelką wątpliwość, w Austrii panuje powszechne przekonanie, że Ratzinger blokował mianowanie Krenna na urząd kardynalski. Stanzel sformułował tę tezę w biografii Krenna, która ukazała się w 1999 roku, Die Geisel Gottes („Bicz Boży”). W 1965 roku Krenn studiował pod kierunkiem Ratzingera w Tybindze, a w latach siedemdziesiątych byli kolegami na wydziale teologicznym w Ratyzbonie. Stanzel dowiedział się ze swoich źródeł, że Ratzinger miał poważne osobiste zastrzeżenia do Krenna. Chociaż nie wymienił ich, nietrudno je odgadnąć: pod absolutną lojalnością Krenna wobec papieża kryje się osobowość, która lubi być w centrum uwagi i nie jest zadowolona, gdy znajduje się poza werbalnym ringiem bokserskim. Ratzinger wiedział, że Krenn będzie katastrofą na tak znanej arenie jak Wiedeń.
Uwzględniając fakt, że Ratzinger przez wiele lat obserwował i oceniał potencjalnych prałatów (pełni funkcję w Kongregacji ds. Biskupów), znałby dość dobrze przeszłość większości mianowanych przez siebie osób i byłby w stanie wychwycić potencjalnych krzykaczy. Co więcej, Ratzinger jest panem samego siebie – nigdy nie pojawiła się jakakolwiek sugestia, że jego sekretarz, monsignor Josef Clemens, wywiera na niego taki wpływ jak Dziwisz na Jana Pawła II. Stąd mniej prawdopodobne byłyby zaskakujące nominacje dokonywane tylnymi drzwiami. Nominacje Ratzingera byłyby zdecydowanie konserwatywne, sporadycznie nawet reakcyjne, ale byliby to też na ogół ludzie inteligentni i posiadający duże zdolności administracyjne. Szczególnie gdy coraz szybciej postępowałaby przeprowadzana przezeń dekonstrukcja konferencji biskupów, tym głębiej odczuwałby, jakie znaczenie ma mianowanie dobrych biskupów diecezjalnych.
Słuchając Ratzingera
Ponieważ Ratzinger jest postacią polaryzującą opinię publiczną, reakcje na niego są często bezkrytyczne, opierają się bardziej na emocjach i pierwszych wrażeniach niż na trzeźwej refleksji. Liberałowie nie czytają jego książek, lekceważą jego publiczne oświadczenia i zakładają, że każde stanowisko, jakie zajmuje, wynika z pozycji siły; konserwatyści traktują większość tego, co mówi, jak coś świętego, często powtarzając to bezmyślnie, nie starając się przeniknąć zasady czy wartości, która jego zdaniem wchodzi w grę. Tak więc nie traktuje się Ratzingera poważnie. Rzucenie jakiegokolwiek wyzwania Ratzingerowi będzie się wydawało niewiarygodne wszystkim z wyjątkiem najbardziej zagorzałych ideologów, jeśli nie wiąże się ze zrozumieniem jego uprawnionych poglądów. Przedstawiam cztery punkty, które utkwiły mi w pamięci po ponad roku słuchania – uważnego słuchania – Ratzingera.
Po pierwsze, Ratzinger stwierdza coś niezwykle ważnego o posłuszeństwie prawdzie. Jako synowie i córki kultury konsumpcji uwarunkowani, by szukać nagrody, zbyt często odczuwamy pokusę, żeby wypierać lub racjonalizować prawdy, które nam przeszkadzają. Wzdrygamy się na ograniczenia naszej wolności, nie rozróżniając między tymi, które nas więżą, ponieważ są arbitralne, i tymi, które wyzwalają, ponieważ są zakorzenione w naszej naturze. Odrzucamy wiarę i zobowiązania i racjonalizujemy to, powołując się na „rozwój” czy „zmianę”; idziemy po linii najmniejszego oporu, a następnie wynosimy „wybór” do rangi zasady moralnej. Nikt, kto słucha naszych dyskusji politycznych, w których treść została zastąpiona utarczkami, nie może oprzeć się wrażeniu, że w społeczeństwie wyzwoliło się coś trującego. Ratzinger ma rację, że kultura kłamstwa osiągnęła apogeum w Auschwitz, ponieważ gdy prawda nie nakłada ograniczeń na władzę, każdy jest zagrożony. Musimy odzyskać wiarę w zasadę stojącą ponad nami, w prawdę, która istnieje poza zasięgiem naszego subiektywizmu.
Oczywiście współczesny bunt przeciwko obiektywności był w swoich początkach po części rebelią przeciwko władzy kościelnej, która nadużywała pojęcia prawdy, by zagwarantować sobie władzę. Można utrzymywać, że troska Ratzingera o prawdę nie jest w pełni spójna, dopóki nie wyrzeknie się inkwizytorskich nadużyć, które właśnie nadały sceptycyzmowi wiarygodność. Ale przez to ostrzeżenie Ratzingera nie staje się mniej ważne czy jego ocena współczesnej sytuacji mniej przenikliwa.
Po drugie, Ratzinger ma rację, gdy mówi o diachronicznej naturze wyczucia wiernych. Przypomina mi to argument G. K. Chestertona, że Tradycja to nic innego jak demokracja rozciągnięta w czasie, że to właśnie wyczucie Tradycji chroni Kościół przed tyranią teraźniejszości. Zbyt często słyszy się, jak dyskutanci ze wszystkich stron uczestniczących w kościelnych debatach przytaczają wyniki badań opinii publicznej, akcje zbierania podpisów pod petycjami czy liczby osób uczestniczących we mszy, jak gdyby one – same przez się – uzasadniały sprawę, którą popierają. Z katolickiego punktu widzenia takie dane są niepełne. Jesteśmy połączeni sakramentalną więzią z pokoleniami, które już odeszły, i ich głos też musi być wysłuchany. Zatem Ratzinger ma rację, że niefrasobliwemu lekceważeniu Tradycji czy nurtom, które składają gołosłowne deklaracje poparcia Tradycji, a w rzeczywistości dbają tylko o aktualną politykę grup interesów, brakuje zasadniczego elementu katolicyzmu.
Można pójść dalej. Samo czytanie dokumentów Magisterium z minionych wieków, chociaż ważne, nie wystarcza, żeby wyrazić wyczucie wiernych; musimy też uwzględnić nadzieje, marzenia i przekonania dawnych pokoleń katolików, które znalazły wyraz w pieśniach i modlitwach, w ich literaturze i sztuce, w ich katedrach i domach, w żywej wierze, która pulsuje w praktycznie każdym aspekcie kultury katolickiej w różnych epokach i w różnych miejscach. Oznacza to świadome, nawet konserwatywne podejście do zmian; oznacza też jednak eklezjologię, w której głos całego ludu Bożego ma fundamentalne znaczenie.
Ratzinger ma również rację w tym, że przynależność do zróżnicowanej, globalnej rodziny wiary oznacza, iż nie zawsze możemy ukształtować Kościół na swoje podobieństwo. W nieuchronnych napięciach między wiernością własnej wizji i utrzymaniu wspólnoty bycie katolikiem oznacza niekiedy wybór tego drugiego. Liberałowie muszą przyznać, że świat katolicki może nie być gotowy przestać nazywać Boga „ojcem” czy świętować związki małżeńskie homoseksualistów; konserwatyści muszą zrozumieć, że być może nie jesteśmy gotowi wrócić do łaciny czy do komunii świętej na rękę. Jeżeli część wiernych postanawia dążyć do tych celów, katolickim odruchem jest uczynić to w ramach koinonia, wspólnoty. Chociaż nie powinno się stosować tego bezkrytycznie, istnieje potrzeba, żeby katolicy praktykowali „uległość prawdzie”, ufając Kościołowi, jego przyszłości, nawet jeśli nie zawsze jego teraźniejszości. Inkulturacja nie jest tylko jednokierunkową ulicą, jak gdyby tylko Kościół musiał się do mnie dostosowywać. Ja też muszę się dostosowywać do Kościoła. Chociaż jawne nieposłuszeństwo, takie jak oderwanie się wspólnoty wiernych Spiritus Christi w Rochester w stanie Nowy Jork czy ruch lefebvrystów Piusa X, czy też mniej głośne schizmy, takie jak kobiece wspólnoty eucharystyczne, może na krótką metę dać satysfakcję niezadowolonym stronom, ostatecznie mogą one sygnalizować utratę wiary w Kościele.
I w końcu Ratzinger wypowiada ważne ostrzeżenie przed niebezpieczeństwami zahipnotyzowania przez kulturę. Żyjemy w świecie, w którym przeciętny człowiek odbiera 1600 przekazów reklamowych dziennie, w którym ogromne interesy korporacyjne decydują, jakie wiadomości słyszymy i jakie dramaty oglądamy, w którym ideologia dobrego samopoczucia zachęca do konsumpcji i lekkomyślności. Jednocześnie tysiące dzieci umiera każdego dnia z głodu i chorób, którym można zapobiegać W Stanach Zjednoczonych narzekamy, gdy ceny benzyny przekroczą 1,25 dolara za galon, podczas gdy ponad 500 tysięcy irackich dzieci zmarło wskutek sankcji, których celem – jak oświadczono – jest działanie na rzecz stabilizacji politycznej i wojskowej na Bliskim Wschodzie, a których oczywistym, choć nie ogłaszanym celem jest zapewnienie ciągłych dostaw ropy na rynek światowy.
A ze spraw, które są nam bliższe, żyjemy w świecie, w którym można zostać śmiertelnie pobitym tylko za to, że jest się gejem czy czarnym lub bezdomnym albo kobietą czy też po prostu za to, że się jest. Pomimo całego dobra, które nieustannie porusza nasze serca, jest w naszej kulturze coś diabelskiego, a nam, chrześcijanom – z kilkoma odważnymi wyjątkami – jest z tym stanowczo zbyt dobrze.
Ratzinger słusznie powiedział: „(...) musielibyśmy mieć odwagę, by wyruszyć przeciwko wszystkiemu, co uchodzi za «normę» człowieka u końca XX wieku, i znów odkryć wiarę w jej prostocie”. Skłania to do kilku pytań o funkcjonowanie Kościoła: Czy parafie powinny planować pięć mszy w każdą niedzielę, rozrywając dla wygody na strzępy poczucie wspólnoty? Czy księża powinni udzielać powszechnego rozgrzeszenia, ponieważ dzisiaj ludzie czują się z nim „lepiej”? Czy powinniśmy dążyć do tego, by liturgia stała się lepiej dostosowana, nauki moralne łatwiejsze do realizacji, lekcje religii bardziej zabawne? Czy też powinniśmy być, przynajmniej w niektórych z tych spraw, mniej przychylnie usposobieni, powinniśmy nalegać na niedogodność i niewygodę, aby ponownie przebudzić nasz lud na „znak sprzeciwu”, którym ma być wiara chrześcijańska? Czy nie powinniśmy rozwijać naszych zdolności do sprzeciwu? Są to sądy, których nie da się sformułować bez gruntownej znajomości danej społeczności i jej potrzeb, ale są to pytania, które – obawiam się – są stawiane zbyt rzadko.
Być może na ironię zakrawa fakt, że to wezwanie do sprzeciwienia się kulturze powinno wyjść z Watykanu, instytucji, która zapożyczyła swoją formę wprost z Cesarstwa Rzymskiego i która nadal uprawia hierarchiczną politykę królewskiego dworu. Ale Ratzinger, twierdząc z uporem, że chrześcijańskiej duchowości nie wolno przeskakiwać od Wcielenia do Zmartwychwstania z pominięciem Męki Pańskiej, że chrześcijanie muszą czasem narazić się na szyderstwo i zdobyć na poświęcenie, żeby pozostać w zgodzie z wiarą, uderza w ten właśnie ton, który jego Kościół powinien usłyszeć.
Prawda, tradycja, wspólnota, krzyż – oto wartości, których broni Joseph Ratzinger w epoce, w której są często ignorowane i, z tego właśnie powodu rozpaczliwie potrzebne. Katolicyzm, i ogólniej kultura, powinny być wdzięczne.
Pięć pytań na konklawe
Mając w pamięci ten pozytywny dorobek, następne konklawe w dalszym ciągu jawi się jako referendum w sprawie Ratzingera, a konkretnie jego teologicznych poglądów i linii postępowania, które od dwudziestu lat dominują w Kościele. Referendum to można przeanalizować pod kątem pięciu pytań, na które katolicyzm musi sobie odpowiedzieć, wkraczając w trzecie tysiąclecie.
1.
Jaki stosunek łączy Kościół powszechny z Kościołem lokalnym?
Pod wpływem Ratzingera pontyfikat ten zdominowała platońska koncepcja Kościoła. W dokumencie Kongregacji Nauki Wiary z 1992 roku zatytułowanym O niektórych aspektach Kościoła pojętego jako komunia znajduje się niezmiernie ważny fragment, w którym stwierdza się, że Kościół powszechny jest „rzeczywistością ontologicznie i czasowo wcześniejszą względem każdego pojedynczego, konkretnego Kościoła”. Poza innymi miejscami, w których daje się dostrzec jego wpływ, idea ta stanowiła teologiczne jądro listu apostolskiego Jana Pawła II Apostolos suos z maja 1998 roku, w którym konferencjom biskupów ogranicza się prawo do nauczania. Ratzinger dowodził, że Kościół powszechny jest najważniejszą rzeczywistością, a Kościoły lokalne są późniejszymi przejawami w czasie i przestrzeni tej metafizycznej jedności. Chrystus przyszedł, żeby powołać Kościół powszechny, następnie apostołowie założyli lokalne wspólnoty, by szerzyć przesłanie tego Kościoła. W sferze praktyki podkreślanie przez Ratzingera roli Kościoła powszechnego kosztem Kościołów lokalnych przekłada się na silny nacisk na centralizację w Rzymie i na lojalność wobec papiestwa. Ratzinger powiedział, że Kościół lokalny w ogóle jest Kościołem tylko w tym stopniu, w jakim pozostaje w jedności z papieżem; bez „zasady Piotrowej” konkretne zgromadzenie nie jest Kościołem.
„Ontologicznie uprzedni” Kościół powszechny Ratzingera zdaje się unosić ponad ludzkimi troskami, istniejąc w eterycznej domenie czystej kontemplacji. Niebezpieczeństwo, jakie wiąże się z takim stanowiskiem, wyraził Nathan Mitchell, liturgista na University of Notre Dame, w prostym pytaniu: „Kto do niego należy?” Chodzi mu o to, że ontologicznie wcześniejszy Kościół jest Kościołem nie wcielonym, doketyczną cząstką wieczności, która pojawia się w historii, ale w najbardziej realnym sensie istnieje z dala od niej. Za urzędowania Ratzingera model ontologicznie uprzedniego Kościoła oznaczał, że głos ludzkiego doświadczenia docierający z lokalnych wspólnot znajdował słaby oddźwięk w Rzymie. Kościołom Pierwszego Świata udaremniano próby otwarcia drzwi uprawnionym aspiracjom wyemancypowanych kobiet; odrzucano wezwania Kościołów Trzeciego Świata do inkulturacji i otwartego dialogu z innymi tradycjami religijnymi. W praktyce ontologicznie uprzedni Kościół przejawia tendencję do stawania się Kościołem statycznym, centralą korporacji z franczyzobiorcami, a nie prawdziwą wspólnotą. Niemal z definicji nie potrafi uczyć się na doświadczeniach, ponieważ jego forma pochodzi z domeny znajdującej się poza doświadczeniem.
Jakże odmienne jest to od słów Ratzingera z 1962 roku: „Kościoła nie można uważać za czystą abstrakcję, niezależną od jego ludzkich członków i od nich oderwaną. Kościół raczej żyje w tych ludziach, nawet jeśli jest wobec ludzkości transcendentny dzięki Bożej łasce, którą jej przekazuje. (...) Idealizacja Kościoła oddzielonego od czynnika ludzkiego nie ma żadnego odpowiednika w rzeczywistości historycznej”. Odmienne także od jego tekstu z roku 1965: „Kościół urzeczywistnił się po raz pierwszy w pojedynczym Kościele lokalnym, który nie stanowił jedynie części większego organizmu administracyjnego, lecz zawierał pełnię rzeczywistości Kościoła. Kościoły lokalne nie były administracyjnymi oddziałami dużej organizacji, były żywymi komórkami i w każdej z nich obecna była całość tajemnicy jednego ciała Kościoła, tak że każdy z nich nazywano po prostu ecclesia, czyli Kościołem. Jestem przekonany, że odkrycie na nowo Kościoła lokalnego jest jednym z najbardziej znaczących i trafnych stwierdzeń doktryny kolegialności, znowu bowiem staje się oczywiste, że jeden Kościół obejmuje mnogość Kościołów, że jedność i wielość nie są w Kościele sprzecznością”.
To właśnie jest pierwsze pytanie dla konklawe: przyjmując, że słuszna katolicka eklezjologia uznaje zarówno powszechny, jak i lokalny wymiar Kościoła, jak utrzymać je w równowadze? Czy równowaga ta za urzędowania Ratzingera uległa zachwianiu, przesunęła się w stronę koncepcji, że jest intelektualnie pociągająca, ale zbyt odległa od lokalnej rzeczywistości? Czy oznacza to zbyt wielki nacisk na jednorodność, a zbyt mały na prawomocny pluralizm? Czy oznacza to zbyt wielkie skupienie władzy w Rzymie, wykorzystywanie przez centrum w zbyt małym stopniu potencjału Kościołów lokalnych?
I na koniec, być może pytanie najważniejsze: Czy Jezus przyszedł, by głosić „ontologicznie wcześniejszy Kościół powszechny”? Czy też przyszedł, aby spojrzeć mężczyznom i kobietom w oczy, aby uleczyć ich rany i wypędzić z nich demony oraz powiedzieć: „W was moje królestwo żyje i oddycha”?