Książki

Fragment książki "Postrzępiony żagiel miłości"

  
Istnieją tylko trzy rzeczy, o których
warto pisać: miłość, śmierć, pieniądze.

Ernest Hemingway

  
1

Zamknąłem drzwi do sali wykładowej, napisałem na tablicy temat, zacząłem mówić i widzę, że ten staruszek znowu siedzi na wprost katedry. Rozsiadł się, patrzy mi w usta i sapiąc wciąga z powietrzem przez nos, podobny do dziecięcego kapcia, wszystko, o czym opowiadam. Niecodziennie trafiają się tak pilni studenci.

Moje wykłady z rosyjskiej poezji Srebrnego Wieku, zgodnie z harmonogramem ułożonym przez bezmózgi komputer, rozpoczynają się o godzinie ósmej rano.

Studenci się spóźniają, siedzą senni, powoli dochodzą do siebie. Cały problem polega na tym, że przedmiot ten wykładany jest głównie po rosyjsku. Znajomość tego języka jest wśród amerykańskich studentów raczej nienadzwyczajna, a wczesnym rankiem, gdy są zaspani, jeszcze gorsza niż w ciągu dnia. Kiedy czegoś nie rozumieją, trzeba im zwięźle objaśniać w ogólnodostępnej angielszczyźnie.

Dzisiaj mówię o źródłach symbolizmu, a w szczególności o trzech tomikach Briusowa, na przykładzie których omawiam ów fascynujący problem. Sam dawno się już tym nie fascynuję. Podaję oczywiście wszystko wielce emocjonalnie, ale to tylko fasada, nawyk. Mówię zupełnie automatycznie, bez żadnych notatek — na tym polega wypracowany przez lata profesjonalizm. Powoli, nieco po aktorsku, z pauzami recytuję Briusowa:

Jedno tylko marzenie mnie mami:
Umrę – dobrze, niech pryśnie ten czar,
Lecz przed śmiercią chcę przypaść ustami

W pocałunku do bladych twych warg.

Słucha mnie także stare rozłożyste drzewo figowe, rosnące przy samym oknie, i aby lepiej słyszeć, przykleja swe spotniałe liście do okiennych szyb. Pod drzewem połyskuje pamiątkowa tabliczka, informująca, że pewna lady posadziła to drzewo jako dar dla Uniwersytetu Kalifornijskiego. Z powodu tego figowca, który wystrzelił aż po dach, słońce nie dociera do sali wykładowej — a nie chce mi się włączać oświetlenia: to świetlówki, a jedna z nich, tuż nad moją głową, cały czas brzęczy. Mam w zanadrzu kilka wypróbowanych żarcików. Studenci, poza tymi, którzy odsypiają przebalangowaną noc, śmieją się, kiedy sprawdzając jasność ich umysłów, prezentuję kolejny żarcik z tego zasobu. A żeby i mnie się nie nudziło, przyglądam się po kolei wszystkim obecnym.

Po oczach niektórych z nich widzę, że moje słowa bulkają w ich uszach jak pęcherzyki powietrza w gotującym się czajniku albo szeleszczą jak przypływ na pobliskim brzegu Oceanu Spokojnego. Dwie trzecie obecnych na sali to dziewczyny. Niebrzydkie, kolanka i inne wdzięki jak się patrzy, ale o tak wczesnej godzinie i one nie są w najlepszej formie. Mają ze sobą drugie śniadania, popijają przez rurkę kawę z kartonowych kubeczków, potem zaczynają poprawiać fryzury. Jedna siedzi rozwalona, z nogami na oparciach dwóch krzeseł, jak gdyby leżała w fotelu ginekologicznym. Na lewo przede mną samotna matka obnażyła pierś i wtyka sutek do buzi niemowlaka. Matka jest biała, dzieciak czarny. Robi miny, krztusi się i zezuje w moją stronę: najwyraźniej akurat tego bąka problemy rosyjskiego symbolizmu interesują bardziej niż mleko.

Obok karmiącej studentki — znowu zatrzymuję na nim spojrzenie — siedzi ten starszy pan z kozią bródką i grzywą jaskraworudych włosów, otaczających opaloną łysinę. Twarz pocięta głębokimi zmarszczkami i osmagana wiatrem, skóra się łuszczy. Ubrany jest jak wszyscy tutaj — w sportową koszulkę i szorty, ma silnie owłosione nogi, a na bosych stopach sandały. Na bluzie widnieje krowa, z której pyska wychodzi chmurka ze słowami: Non fat only!

Tak w ogóle to wiek tutejszych studentów dawno już przestał mnie dziwić. Ludzie  średniego pokolenia nagle postanawiają zmienić zawód i pojawiają się na uniwersytecie. Lady w słusznym wieku, która uśmiechała się wymuszenie przez dwadzieścia lat w bankowym okienku, umknęła na emeryturę i marzy o zajęciu się czymś bardziej romantycznym, na przykład ceramiką. Pamiętam siedemdziesięcioletniego mężczyznę, byłego żołnierza piechoty morskiej, którego w czasie wojny zaniosło gdzieś pod Murmańsk. Przesiadywał przez kilka lat na moich wykładach z historii cenzury. Okazało się, że przez całe życie nie dawały mu spokoju zwroty, które słyszał od rosyjskich marynarzy, a których nie potrafił znaleźć w słownikach. Zwroty te, jak się domyślacie, z łatwością zrozumiałem, ale nie sposób było przetłumaczyć je dokładnie na język angielski.

Na seminarium dla młodych pisarzy w zeszłym roku objawił się listonosz  imieniem Bob, który przez swoje dwadzieścia siedem lat  roznosząc pocztę, chodził od domu do domu z umocowanym na szyi ultradźwiękowym urządzeniem do odstraszania psów. Dla zabicia czasu, Bob cały czas mruczał coś pod nosem. To ustawiczne rymowanie doprowadziło do tego, że odchodząc na emeryturę postanowił zostać poetą. Na nieszczęście nazywał się Robert Frost, i w tym tkwiła pułapka. W nowojorski piśmie “Nowyj Żurnał” drukował niedawno swoje wiersze Aleksander Puszkin, ale ten, przynajmniej rzeczywiscie był jakimś potomkiem. Najpierw dumnie podpisywał się Aleksander A. Puszkin, ale stopniowo doszedł do rozsądnego wniosku, że łatwiej będzie mu się żyło z pseudonimem, którego tajemnicy rozgłaszać nie mam prawa.

Krótko mówiąc, stanowczo poradziłem mojemu podstarzałemu studentowi Robertowi Frostowi, aby przyjął jakiś pseudonim — no, choćby Bob Postman, czyli Bob Listonosz. Niedawno w prestiżowym czasopiśmie literackim “Potomac Review” natknąłem się na wiersze podpisane: Bob Postman. A więc listonosz nie na darmo mruczał pod nosem, roznosząc listy.

Symbolizm Srebrnego Wieku sam się tymczasem wykładał dalej, częściowo ulatując donikąd, a częściowo wpadając do uszu studentów i nozdrzy siedzącego naprzeciwko starszego pana. Wyje jak odkurzacz! Ileż on ma lat?

Dla Amerykanów w pewnym wieku kalendarz jakby się zatrzymywał. Ale na pewno jest po siedemdziesiątce. A wygląda całkiem dziarsko, oczy nie zamykają mu się ze zmęczenia, śmieje się, kiedy wszyscy się śmieją, chociaż z pewnym opóźnieniem. Na wykłady przychodzi wcześniej, żeby zająć najlepsze miejsce, świeżutki, prosto spod prysznica. Siedzi obejmując spoczywający na kolanach plecaczek z przywiązanym kaskiem rowerowym i porusza ustami, powtarzając, jak wkrótce się zorientowałem, niczym modlitwę, słowo w słowo to, co przed chwilą powiedziałem. Takiego oddania rosyjskiemu symbolizmowi nigdy by się człowiek nie doczekał od zwyczajnych studentów.

U nas w Kalifornii jest o wiele więcej, wręcz całe mnóstwo, znacznie bardziej zajmujących, przyjemniejszych, a przede wszystkim praktycznie użyteczniejszych rzeczy, niż moje wykłady. Po jaką jasną niespodziewaną mu ten Srebrny Wiek? To pytanie jednak także przemknęło mi tylko mimochodem, kiedy dopowiadałem ostatnie zdania. Półtorej godziny minęło. W drzwiach majaczyła już wychudzona sylwetka profesora Petera Heytera, specjalisty od Hemingwaya.

Wyszedłem na ulicę i znalazłem się w centrum mrowiska. Ze wszystkich stron i we wszystkich kierunkach pędzili na rowerach studenci. Koło mnie gwałtownie hamowali, pytali o coś i znikali. Po drodze zatrzymałem się przy kiosku ze słodyczami, kupiłem sobie kawę — bezkofeinową, bez smaku i bez cukru. Pociągałem tę lurę przez słomkę i przedzierałem się przez rowerowy chaos spiesząc do mojego gabinetu, gdzie zaczynały się właśnie moje godziny konsultacji.

Grupa studentów siedziała już w korytarzu na podłodze koło moich drzwi: ja szedłem pieszo, oni przyjechali na rowerach. Rudy staruszek także siedział na podłodze — na samym końcu. Wchodzili po kolei. Szybko załatwiłem ich drobne problemy i łyknąłem sobie kawy. Wtedy wszedł starszy pan i zastygł oparty o futrynę.

— Nie przeszkadzam? — zapytał schrypniętym głosem. — Bardzo podobają mi się pana wykłady, panie profesorze. Niezwykle treściwe!

Jasne, że nie przyszedł tutaj tylko po to, by wygłosić ten dytyramb. Uścisnąłem mu rękę i gestem wskazałem krzesło. Przedstawił się:

— Jestem Ken. Ken Stamp.

Sapiąc, usadowił się na krześle, położył na podłodze kask i oburącz przycisnął  plecaczek do brzucha. Wydało mi się, że na szyi ma krzyżyk, ale po bliższym przyjrzeniu się zrozumiałem, że to klucz do rowerowej kłódki.

— Czym mogę panu służyć? — zapytałem mechanicznie, segregując kupkę listów leżącą na stole.

— Muszę się natychmiast nauczyć rosyjskiego.

Boże, jakże często słyszę to “natychmiast”! I to nie od głupich ludzi... Dlaczego wszyscy przychodzą do mnie, a nie do językoznawców?

— Języka? — pytam. — To proste! W tym celu w ogóle nie trzeba być studentem uniwersytetu. Proszę zajrzeć do księgarenki na kampusie: kilka dni temu widziałem tam podręcznik “Rosyjski w 15 minut”. Proszę otworzyć i...

— Otworzyłem, panie profesorze — powiedział, z rozczarowaniem marszcząc nos. — W piętnaście minut nie da rady.


  
— A na kiedy potrzebny panu ten rosyjski?

Nie dostrzegł kpiny, nie poczuł się dotknięty.

— Najlepiej natychmiast.

Westchnąłem. Cała ta rozmowa odbywała się, oczywiście, po angielsku. Jednak wykłady, które tak go fascynowały prowadzone były po rosyjsku. W audytorium tak żywo reagował, że musiałem zapytać:

— Nie ma pan trudności z rozumieniem wykładu po rosyjsku?

— Skądże, dobrze mi się słucha. — Uśmiechnął się uprzejmie. — Przecież nic nie rozumiem.

— Dlaczego nie poprosi pan, żeby przetłumaczyć trudniejsze fragmenty?

— Nie zrozumiał pan — uściślił. — Poza tym, co pan mówi po angielsku, absolutnie nic nie kapuję.

Teraz spojrzałem nań jeśli nie ze zdziwieniem, to na pewno z zainteresowaniem.

— Ani słowa?

— Dlaczego? — obraził się. — Znam pierożki, towarzysz, no dobra... i tup-tup. “Tup-tup” mówiła mama, kiedy byłem malutki. Znała polski i rosyjski. Ale pan tych słów nie wiem dlaczego w ogóle nie używa.

— Niech pan posłucha, Ken! Ten sam wykład prowadzę po angielsku, tyle że w następnym semestrze. Może by pan wtedy przyszedł?

— W żadnym wypadku! Chłonę melodię.

— Jaką melodię?

— Melodię języka rosyjskiego. Słów niestety jeszcze nie wychwytuję... Chociaż, czasami to i owo... À propos, kto to jest ten “Który”? Często pan o nim mówi. Jakiś znany poeta symbolista?

Stało się dla mnie najzupełniej oczywiste, że nic nie przesadza mówiąc, że nie rozumie moich wykładów.

— To zaimek — wydusiłem ponuro.

Ken posmutniał.

Skąd to nagłe zainteresowanie Amerykanów rosyjskością, nie mam pojęcia. Przyczyny są różne: od biznesowych po najzwyklejszą nudę. Pewna studentka przez dwa lata wkuwała rosyjskie przysłowia i sypała nimi jak z rękawa. Po co jej to? Przecież dzisiaj nikt już nie używa tego typu zwrotów? “Żeby na tańcach palnąć coś takiego, czego nikt nie rozumie — wyjaśniła. — Chłopaki po prostu baranieją”.

Nie pytamy, po co studentowi znajomość rosyjskiego. Każdy w końcu, prędzej czy później wyjaśnia przyczyny swojego zainteresowania w nadziei na dobrą radę. Ken też kiedyś pęknie. Okazało się jednak, że nie kiedyś, lecz natychmiast.

— Naprawdę bardzo mi jest potrzebny wasz język, panie profesorze — powtórzył. — Moja nowa girl-friend jest Rosjanką i zupełnie nie zna angielskiego. A muszę się z nią jakoś dogadywać...

— Wobec tego postanowił pan wziąć za rogi rosyjski?

Zamyślił się na chwilę.

— Wie pan, skąd dziecko bierze język? Z powietrza.

— Proszę wybaczyć osobiste pytanie: ile pan ma lat?

— Osiemdziesiąt cztery — Ken spojrzał po sobie i pogłaskał kozią bródkę. — A co?

— A to, że nie jest pan już dzieckiem.

— Ale ze mną wszystko w porządku!

— Nie wątpię ani przez chwilę. Więc zrobimy tak: mamy doskonałych lektorów i wspaniałe programy do pracy z mówiącymi komputerami. Trzeba będzie morderczo wkuwać leksykę, gramatykę, dialogi, tłumaczenia i tak dalej. Po trzech latach...

— Trzech latach?! Ja przecież jestem w niej zakochany teraz, a nie mogę jej nawet poprosić o rękę.

— To niech pan, do cholery, wynajmie sobie tłumacza!

— Myślałem już o tym. Ale to wychodzi jakoś tak niezbyt poręcznie: ja tutaj z moją girl-friend w łóżku, a pod łóżkiem tłumacz?

— Faktycznie...

— Postanowiłem więc na pana wykładach ustrzelić od razu dwa zające: wchłaniam w naturalny sposób nie tylko język, ale też poezję — ogromnymi nozdrzami wciągnął powietrze, demonstrując swoją metodę. — Znajomość poezji rosyjskiej jest w mojej sytuacji wyjątkowo ważna, wręcz niezbędna!

Pochłonięty kilkoma niecierpiącymi zwłoki sprawami puściłem mimo uszu te słowa, i to był błąd. Wszystko się powtarza na tym świecie i człowiek coraz mniej się temu dziwi. Nawet młodzi Amerykanie poświęcają lata na opanowanie obcego języka, aby uczynić z niego swoją profesję, jeżdżą na rosyjską prowincję, uczą się pić wódkę, aby zrozumieć leksykę nienormatywną. A osiemdziesięcioczteroletni Ken chce poznać język z marszu, z powietrza. I to zaraz, bo chce się móc porozumiewać ze swoją nową babą.

— Czyli ona jest z kręgu nowej emigracji. — Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Patrząc na niego, usiłowałem sobie wyobrazić, ile też ona ma lat.

— Zgadł pan!

W dzisiejszych czsach taka Rosjanka może mieć i osiemnaście lat, co w tym dziwnego? A może nawet mniej, chociaż jeśli chodzi o nimfetki, to w Ameryce obyczaje są surowe: mogą człowieka od razu wsadzić, a gdy wyjdzie taka nimfetka może już być na emeryturze. Chociaż emigrantki, w odróżnieniu od Amerykanek, raczej prosto z łóżka nie polecą na policję.

— Oczywiście, że niedawno przyjechała z Rosji! — wykrzyknął Ken z dumą. — Nawiasem mówiąc, także jest wybitną poetką dwudziestego wieku.

Coś takiego! A jednak udało mu się mnie zadziwić.

— Wybitna poetka? A jak się nazywa?

— Nie pamiętam. — Speszył się. — Z trudem zapamiętuję nazwiska. Pamięć już nie ta. Na imię jej Lilia. Wygląda bardzo seksy. A nazwisko spróbuję sobie później przypomnieć Najważniejsze, że to dziewczyna moich marzeń!

— Nie mam wątpliwości, skoro aż tak się panu podoba.

— Podoba się? Jestem w niej wręcz bez pamięci zakochany! Nawet postanowiłem oddać mój jacht starszemu synowi, żeby nie odciągał mnie od Lilii. Czuję z każdym dniem, jak młodnieję. Niedługo będę mógł plunąć na dietę. A język pokonam, jestem uparty!

Zarzuciwszy na jedno ramię plecaczek, a na drugie kask, staruszek wymaszerował z gabinetu, dotknięty moim sceptycyzmem. Rzeczywiście nie wiedziałem, jak mu pomóc. A wy wiecie?
  

7

Zadzwoniła Lilia i powiedziała, że musi się ze mną natychmiast spotkać.

— Stało się coś?

— To rozmowa nie na telefon.

Boże mój! Tutaj, w Ameryce, gdzie nawet międzynarodowi mafiozi otwarcie gawędzą przez telefon o dostawach narkotyków dla całych kontynentów i przez telefon zlecają zabójstwa, sowiecka madame Burbon uważa, że jej problemy nie mogą zostać omówione przy użyciu tego środka komunikacji. Może to coś straszniejszego od narkotyków i terroryzmu?

Otwarła drzwi  mojego gabinetu, spojrzała na mnie surowo i po chwili milczenia zapytała wprost od progu z wyraźną agresją w głosie:

— W jakim celu mnie pan z nim poznał?

Speszyłem się. W istocie, w jakim celu spotykają się kobieta i mężczyzna? Można przyjąć, że cele te są dla każdego z nich inne. Można też założyć, że najczęściej nawiązują znajomość właśnie dlatego, że on jest mężczyzną, a ona kobietą. Chociaż, oczywiście, mogą też zaistnieć całkiem inne warianty.

— Pański przyjaciel mnie zhańbił — oświadczyła z wyrzutem, przygważdżając mnie wzrokiem do fotela, jak gdybym to ja pozbawił ją czci, a nie Hayter.

— Po pierwsze, to nie mój przyjaciel, tylko kolega — uściśliłem na wszelki wypadek, żeby nie zostać wciągniętym w charakterze świadka w jakiś skandal związany z molestowaniem seksualnym. — Po drugie, Pete jest człowiekiem inteligentnym, czyli przyzwoitym.


  

Miałem ochotę zażartować, że opinia publiczna domaga się szczegółów, powstrzymałem się i spokojnie zapytałem:

— Co takiego wywinął ten typek?

— Zapytał mnie czy mam zdrowe serce.

— A cóż to za zbrodnia?

— Serce mam jeszcze, że ho, ho, ale to już bezczelność pytać kobietę o jej narządy

— Pete zapytał z uprzejmości...

— Co pan! To nie uprzejmość, tylko interesowność. Zaprosił mnie do klubu na tańce.

— Dokąd?

— Proszę nie udawać, że pan nie wie! To zaplanowana prowokacja. Przecież to maniak, tangero!

— Kto?

— Tangero! Bez tanga żyć nie umie...

— Naprawdę? Nie wiedziałem, chociaż znam go dwanaście lat — od czasu, jak przyjechałem do Ameryki...

— Ach, wy mężczyźni — uśmiechnęła się — nic wokół siebie nie zauważacie. Oczywiście wypaplał mu pan, że w czasach pierwszej  młodości tańczyłam z Isadorą Duncan i że miałyśmy jednego wspólnego kochanka, Siergieja Jesienina?

— Litości, nic takiego nie mówiłem! Zobaczył panią, zakochał się jak sztubak i poprosił, żebym go z panią poznał. I tyle.

— To niedobrze! Trzeba mu było od razu opowiedzieć! Bo tak to wygląda,  że  jemu wszystko jedno, w kim się zakochać...

— On przecież jest profesorem literatury, a pani — poetką, albo, jak pani woli, poetą...

— Poetą? Przede wszystkim jestem kobietą, a dopiero potem kimkolwiek innym!

Logika tej kobiety była zachwycająca.

— Ale wcześniej mówiła pani coś wręcz przeciwnego...

— Mój drogi, pan nic nie rozumie! To przecież takie proste: wszystko zależy od konkretnych okoliczności.

Teraz Lilia rozsiadła się w fotelu, wyjęła z torebki lusterko i upewniła się, że oprawa graficzna naniesiona na twarz jest w porządku.

— A jak objawił się po raz pierwszy pani poetycki dar?

Zapytałem nie dlatego, żeby mnie to interesowało, tylko żeby zmienić temat.

— Potrzebowałam jakiejś formy ekspresji — powiedziała, uspokajając się. — Zaczęłam się interesować poezją, ponieważ wkrótce po rewolucji zakazano striptizu. Nie daj Boże trafić na takie czasy! Mój pierwszy mąż, Andriej Burbon, był typowym burgeois, zupełnie nieprzystosowanym do proletariackiego życia. Wprowadziłam go do literatury... Słyszał pan o nim?

— Nie — odżegnałem się szybciutko, żeby nie musieć demaskować jej drobnych kłamstewek, chociaż przecież  pijałem wódkę z jej pierwszym mężem. Wiele osób wiedziało, że za wielką radziecką poetkę, przynajmniej do czasurozwodu, pisał on, rosyjski ziemianin i krewny królów francuskich, rosyjski poeta monsieur Bourbon, którego wówczas przestano drukować. Lilia miała zadziwiającą umiejętność odwracania kota ogonem.

— Zupełnie zrujnował pan moje życie  — powiedziała po chwili milczenia. ― Najstraszniejsze, że to przez pana odgrzebałam dawne namiętności i teraz tańczę z Pete’em tango argentyńskie! Nasza para została zgłoszona do turnieju w Buenos Aires. On już zapłacił za rejestrację i teraz trenujemy. Słyszał pan, oczywiście? To zawody o puchar Ameryki Południowej.

— Oczywiście, że słyszałem. — Starałem się, żeby mój głos nie zabrzmiał fałszywie.

A więc nie przyszła tu z pretensjami, lecz by zakomunikować o swym sukcesie.

— Kości mi skrzypią, ale on też nie jest już młodzieńcem— mówiła dalej. — Walę się do łóżka jak trup, bez nadziei, że jutro w ogóle uda mi się wstać, a rano powoli ożywam. Znalazłam doskonałą japońską masażystkę. Masaż, tańczymy i potem znowu masaż. Tylko strasznie drogo ta cholera bierze.

— Za wszystko trzeba płacić — rzekłem ze współczuciem. — Poradzi sobie pani, jestem pewien...

— Tak, młody człowieku, znów odnalazłam się w tańcu. Moja poezja wyraża się teraz w tangu. Wkrótce znów będę miała osiemnaście lat...

— Gratuluję!

Nagle wydęła usta i powiedziała z urazą:

— Myśli pan, że nie mogłam pisać lepiej od Cwietajewej? Musiałam się jednak maskować. Kto się nie maskował, ten źle kończył. A ja... jeszcze pan zobaczy, stworze arcydzieła, które zadziwia świat. Ale teraz mam w głowie tylko tango.

Mój Boże, myślałem w drodze do domu, jakże wspaniale skonstruowany jest człowiek. Dopiero co stała nad trumną męża, zastanawiając się, jak w ogóle przeżyć w niezrozumiałym dla niej kraju, jak przetrwać na granicy śmierci, jak znaleźć jakieś oparcie. Któż mógłby pomyśleć, że napatoczy się Pete z jego zdumiewającym hobby. A dzisiaj nieprzewidywalna Lilia przetwarza swoją radziecką poezję w argentyńskie tango i czyni to w Ameryce z właściwą sobie energią. Tylko patrzeć, a ta kobieta wyjdzie jeszcze za mąż za jakiegoś wielkiego amerykańskiego poetę i ten będzie pisał za nią Wtedy zobaczymy jej tańce nie w literaturze rosyjskiej, ale światowej!
  

Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Dzieci najczęściej umierają w nocy, boją się naszego lęku. „Płaczę, gdy wracam z dyżuru do domu”

Rozmowa z dr Katarzyną Żak-Jasińską, pediatrą zajmującą się opieką paliatywną, o przeżywaniu ostatnich chwil z dziećmi i szukaniu drogi powrotu do życia po ich stracie.

Paweł Walewski
22.04.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną