"Dolina Radości” Stefana Chwina ma własny styl. Biada czytelnikowi, który nie rozpozna, że pisana jest z lekkim przymrużeniem oka i zechce studiować jej filozoficzne głębie. Albo też – jeszcze gorzej – przystąpi do lektury z żądaniem realistycznej dokładności i prawdopodobieństwa.
Wtedy najprawdopodobniej nie przebrnie przez z górą pięćset stron baśni o XX w., której sceną jest Monachium, Berlin, Warszawa, Moskwa i Gdańsk. Jej bohater Eryk, pochodzący z Gdańska i noszący wiele nazwisk, odkrywa w sobie talent i pasję „poprawiania dzieł Stwórcy”. Pod tym nieco górnolotnym określeniem kryje się skromny zawód makijażysty, który za pomocą szminek, pudrów i mnóstwa innych specyfików nadaje ludziom pożądany wygląd, lepiąc ich jak z gliny. Dzięki temu – tropiony przez policję – może ujść pościgowi, pokazując światu wciąż inną twarz. Twarz to jednak najważniejszy element tożsamości człowieka, a Eryk, poruszając się w krainie złudzeń, sam już nie wie, kim jest, zachowując jeden stały punkt – miłość do pięknej Anny, która niestety znika na każdym zakręcie XX-wiecznej historii.
Eryk to idealna postać „drugiego planu”, ktoś schowany w cieniu wielkiej historii, ale mający okazję obserwować z bliska wielkie wydarzenia. Pisarz wymyślił dla swego bohatera prawdziwy tor przeszkód: najpierw umieszcza go w Monachium, czyniąc go świadkiem narodzin faszyzmu. Potem Eryk zajmuje się różnymi nieczystymi interesami, przy okazji umożliwiając wyjazd z Niemiec Żydom, upodabniając ich do zdjęć w fałszywych paszportach. I kiedy czytelnik już-już ma zamiar pomyśleć, że oto ma do czynienia z nową „Listą Schindlera” i nawet się rozczulić – znów skok: do Berlina, gdzie bohater współpracuje z Leni Riefenstahl przy tworzeniu jej doskonałych estetycznie filmów faszystowskich i kreuje boską twarz „Błękitnego Anioła” – Marleny Dietrich, wyginając jej brwi w łuk tęczy. Ale to za mało! Pisarz wyśle go jeszcze do kwatery Hitlera, który oczywiście potrzebuje makijażu. A jeśli Hitler – to i Stalin, dla równowagi też zatruty dioksynami. A że nie było sposobu, by bohatera wprost z Berlina wysłać do Moskwy, to po drodze znajdzie się jeszcze w Gdańsku wśród obrońców Poczty Polskiej w 1939 r., potem zajmie się jeszcze kolejnymi Żydami, a potem wyląduje w obozie koncentracyjnym, by trafić wreszcie na front wschodni i do radzieckiej niewoli, a potem – wrócić do Gdańska.
Ta powieść najwięcej czerpie z napisanej przed wieloma laty przez Chwina autobiograficznej „Krótkiej historii pewnego żartu”, która była jednakże utworem bardzo serio. W „Dolinie Radości” wędrówka bohatera wśród okropieństw XX-wiecznej historii jest rzeczywiście żartem, ale zarazem zemstą na totalitaryzmach, którym patronowali upiorni dyktatorzy. To brawurowy popis, któremu patronuje nie surowość moralisty, który domaga się osądzenia, lecz zwycięski uśmiech artysty, wyczarowującego przed nami swój świat za pomocą słów. To triumf kogoś, kto przemienia groźne upiory w marionetki – wysyłając na scenę pewnego Eryka, dotykającego rozpadających się, bezforemnych twarzy, by stworzyć właściwy wygląd dyktatora zdolnego pociągać tłumy.
Ta powieść jest też zamknięciem pewnego etapu myślenia o historii XX w., wywodzącego się jeszcze z kultury niezależnej lat osiemdziesiątych. Wtedy mówiło się o dwóch totalitaryzmach i (za Jerzym Stempowskim) o wieku „historii spuszczonej z łańcucha”. Teraz – możliwy jest triumfalny żart.
Stefan Chwin, Dolina Radości, Wydawnictwo Tytuł, Gdańsk 2006, s. 544