Trudno uwierzyć, jak w mieszkaniu potrafi być cicho. Takim zwyczajnym, w starym budynku na warszawskim blokowisku, gdzie ulicą obok jeżdżą samochody, sąsiedzi puszczają głośno muzykę i zawsze ktoś z góry lub dołu robi remont.
Kiedyś to wszystko jej przeszkadzało. Każdy taki hałas traktowała, jakby to było niemalże włamanie, naruszenie osobistej przestrzeni, brutalne wtargnięcie w przyciasny, ale miły kokon, który utkała swojej rodzinie. Broniła się przed tym tak, jak potrafiła. Włączała radio, telewizję, teledyski na YouTubie. Robiła wszystko, by odciąć ich od tego, co na zewnątrz, by zostało tylko to, co w środku, co ich własne i znane. Kłóciła się o to z Arkiem. On chodził od pokoju do pokoju, po kolei wyłączając każde urządzenie.
– Wróciłem z roboty, chciałbym chociaż przez chwilę, przez chwilę, odpocząć w ciszy.
(…)
Przerodziło się to wtedy w kolejną kłótnię. Teraz Kamila przyznawała mu rację. Cisza sama przychodziła do człowieka, jeśli tylko jej pozwolić. Opadała miękko lawiną, miażdżyła swoim ciężarem, więziła w słodkim bezruchu. Wystarczyło nic nie robić. Po prostu czekać cierpliwie. Więc czekała. Zwinięta w kłębek na fotelu w dużym pokoju, z kubkiem zimnej herbaty w dłoni, wpatrzona w białą ścianę przed sobą. Z pękniętym sercem i łzami wiecznie zasychającymi na policzkach.
W jej polu widzenia pojawił się Arek. Nie słyszała klucza przekręcanego w zamku ani tego, jak wchodził. Stał teraz przed nią, w granatowym za dużym już garniturze (od zaginięcia Ady zdążył schudnąć o dwa rozmiary), z czarną teczką w dłoni. Zastanawiała się, jak długo jest w mieszkaniu, ile już na nią patrzy. Zrobiło się jej nagle nieprzyjemnie. Po plecach przeszedł dreszcz. Postanowiła jednak udawać, że dalej go nie zauważa. Bała się, że rozmowa, jakakolwiek interakcja będzie ponad jej siły.
– Dzwonił ktoś? – usłyszała jego głos. Płynął jakby z oddali.
– Nie… – odpowiedziała i nagle się przestraszyła, że to nieprawda. Być może ktoś próbował się z nią połączyć, a ona, tkwiąc w stuporze, nie usłyszała. Sięgnęła gwałtownie po telefon, zrzucając przy tym z siebie fioletowy kocyk. Nacisnęła przycisk, ekran był jednak czarny. Zrobiła to po raz kolejny i jeszcze raz, a potem zaczęła potrząsać gwałtownie aparatem w górę i w dół.
– Co robisz? – zapytał Arek.
Wyładował się, pomyślała i ogarnęła ją panika. Do oczu nabiegły łzy. Może ją znaleźli, może czekała na nią, pytała o to, gdzie jest mamusia, kiedy po nią przyjedzie, jak wtedy, dawno temu w przedszkolu, kiedy spóźnili się o dwie godziny z odbiorem dziecka, a Ada została sama tylko z jedną przedszkolanką i przez ten czas ciągle płakała, jej twarz była cała czerwona, ale tak mocno i wyraźnie, i Kamila przestraszyła się, że już tak zostanie, że policzki małej zawsze będą pokryte szkarłatnym rumieńcem, tatuażem z popękanych naczynek krwionośnych, a oczy wiecznie opuchnięte, podobne do dwóch baloników.
– Przepraszam, przepraszam, przepraszam… – powtarzała, biegnąc do sypialni.
Arek w ostatniej chwili uskoczył jej z drogi, a potem poszedł za nią i obserwował, jak z szuflady biurka po kolei wyrzuca sterty dokumentów, niepotrzebne nikomu kable, popsute słuchawki, myszki od komputera, a cały ten huragan przedmiotów, śmieci, które zbierały się przez lata, ląduje z trzaskiem na podłodze.
– Gdzie to jest… gdzie to jest… gdzie to jest…
– Czego szukasz? – zapytał.
– Ładowarki! Widzisz, że szukam ładowarki! Ładowarki! Gdzie ona jest?! – krzyczała, a jej głos musiał przebić się przez ściśnięte z przerażenia gardło i usta zalane śliną.
Dzwonili do niej, dzwonili, a ona nie odebrała. Nie zauważyła, że dzwonili. Jej dziewczynka, jej ukochane dziecko. Znalazło się, było, ale teraz znowu zniknęło. Zniknęło, rozpłynęło się w powietrzu, bo ona nie odebrała telefonu.
– Leży przecież na blacie – powiedział Arek.
Wyprostowała się. Rzeczywiście, na biurku obok nocnej lampki leżał biały prostokąt z kablem. Podłączyła ładowarkę do prądu. Raz po raz naciskała przycisk, który miał ją uruchomić.
– Musisz poczekać, aż się podładuje.
Spojrzała na niego z taką nienawiścią, że gdyby miał choć trochę przyzwoitości, chociaż ułamek, to natychmiast by umarł.
Po kilkunastu sekundach ekran zamigotał. Wklepała PIN, a potem czekała, aż komórka się uruchomi i zaloguje do sieci.
– I co? – zapytał.
– Nic – odparła głucho.
Żadnych nieodebranych połączeń, żadnych wiadomości. Miała ochotę rzucić telefonem o ścianę, ale zabrakło jej sił. Po prostu wypuściła go z ręki i pozwoliła, żeby upadł na łóżko. Wróciła na swój fotel.
– Gdzie jest Ignaś?
W pierwszej chwili nie potrafiła odpowiedzieć. Musiała się mocno skupić, by zrozumieć to, co powiedział.
– U pani Oli.
– Co takiego?! Przecież jest już prawie szósta! Miałaś go odebrać koło czwartej!
– Sam mówiłeś, że mu tam dobrze.
Opuścił mieszkanie bez słowa.
Wrócił z Ignasiem po około czterdziestu minutach. Gawędził z synem, udając, że jest w świetnym nastroju. Ale zbyt dobrze znała jego głos, by nie usłyszeć tych chrapliwych, drżących nutek, które zawsze zdradzały jego zdenerwowanie i irytację.
– Mama! – krzyknął Ignacy, kiedy ją zobaczył.
Podbiegł do niej, nie zdejmując butów, i wtulił się w jej kolana. Nie wykonała żadnego ruchu. Nie próbowała oddać uścisku, podnieść go i przytulić. Nawet go nie pocałowała. Wiedziała, że jest złą matką, że w przyszłości przyjdzie jej za to sporo zapłacić, że będzie wyrzucać sobie swoje zachowanie, ale nic nie mogła na to poradzić. Od zaginięcia Ady jej mały synek coraz mniej ją obchodził. Nie potrafiła się zmusić do czułości. Patrzyła na niego z obojętnością. I chociaż za każdym razem szukała w swoim sercu skrawków dawnej miłości, którą do niego czuła, nie potrafiła nic znaleźć. Teraz nawet udawanie kiepsko jej wychodziło.
– Mama jest zmęczona – powiedział Arek. – Chodź, Ignaś, pobawimy się klockami.
– Klocki!
Pobiegł za ojcem. Po chwili usłyszała radosny okrzyk, kiedy wysypali na podłogę duplo z wielkiego kartonowego pudła. Bawili się tak przez około pół godziny. Potem grzecznie posprzątali. Arek posadził Ignasia na kanapie. Włączył mu bajki, a sam poszedł robić kolację. Dla małego parówki, jego ulubione danie od jakiegoś czasu, dla nich kanapki. Żadnej nie tknęła. Od zaginięcia Ady unikała wspólnych posiłków. Nie wiedziała, jak się zachować, siedząc przy stole i wpatrując się w puste miejsce, które kiedyś zajmowała córka. Do tej pory zdobyła się na to tylko trzy razy. Za pierwszym przełknęła łyżkę zupy i zaraz pobiegła do łazienki wymiotować. Za drugim rozpłakała się w połowie posiłku i zwaliła się z krzesła na podłogę. Leżała tam, szlochając przez kolejne dziesięć minut, podczas gdy Arek robił wszystko, by ją podnieść.
– Wstawaj – mówił do niej. – Do cholery, Ignaś wszystko widzi. Wstawaj. Możesz płakać, ale przenieś się chociaż do sypialni! Idź gdzieś, gdzie nie będzie cię widział!
Trzeciego razu prawie nie pamiętała. Ale pewnie też nie poszło za dobrze, bo mąż nie namawiał jej więcej na wspólne posiłki.
Arek zmienił garnitur na wygodniejsze ciuchy. Wykąpał chłopaka. Przyniósł go do niej zawiniętego w ręcznik.
– Ignaś chciał ci dać buziaka na dobranoc – powiedział.
Nachylili się ku niej i poczuła mokry pocałunek na czubku głowy. Pomyślała, że to obrzydliwe i natychmiast się zawstydziła. Chciała się schować. Obaj zniknęli w pokoju chłopca. Usłyszała, jak Arek coś mu czyta, ale nie potrafiła rozpoznać co. Zresztą zupełnie jej nie zależało. W pewnym momencie jego głos ucichł. Siedział jeszcze trochę u syna.
Pojawił się przy niej po kwadransie. Spojrzał ciężko na stojący nieopodal talerz.
– Znowu nic nie zjadłaś – stwierdził.
Nie odpowiedziała, więc wziął talerz i zaniósł do kuchni. Wrócił. Usiadł na kanapie. Trwali tak przez długie minuty w milczeniu i można by pomyśleć, że w mieszkaniu nikogo nie ma. Może w jakimś sensie była to prawda. Nie tylko Ada zaginęła w te wakacje, pomyślała Kamila. Cała ich rodzina jakby znikała.
– Powinnaś gdzieś wyjść – odezwał się w końcu.
– Niby gdzie?
– Gdzieś.
Wtuliła się mocniej w koc. Zamknęła oczy. Chciała zasnąć. Była strasznie zmęczona, chociaż przez cały dzień ledwo kilka razy zwlekła się z tego fotela.
– Może na spotkanie z koleżankami?
Wbrew sobie prychnęła. Już sobie to wyobrażała. Jej koleżanki. Wydekoltowane, wymalowane, z kolorowymi drinkami, a pomiędzy nimi ona, w wymiętym dresie, z twarzą opuchniętą od płaczu i włosami, które domagały się mycia. Ucieszny byłby to widok. Strzelałyby sobie selfika za selfikiem.
– Albo wróć do pracy.
– Po co?
– Żeby po prostu stąd wyjść. Nie możesz spędzić reszty życia, siedząc w tym fotelu.
– Może mogę.
Westchnął, co sprawiło, że miała ochotę go uderzyć. Nie spoliczkować, jak to zazwyczaj robią dziewczyny na filmach, ale przyłożyć pięścią po chłopacku. Zobaczyć jego krew na swoich kłykciach i opuchniętą wargę.
– Idź sobie – wyszeptała.
– Słucham?
– Idź sobie – powtórzyła głośniej. – Nie chcę cię oglądać. Nie wiem, idź do pracy czy coś takiego.
– Właśnie wróciłem z roboty – przypomniał, jakby cokolwiek ją to obchodziło.
Położył dłonie na jej kolanach i kucnął obok. Nie wiedziała, co powinna myśleć o tym dotyku. Z jednej strony był miły. Niósł jakieś nieokreślone, ale ciepłe wspomnienie, obrazy, których nie potrafiła uchwycić, ale które powstały w chwilach szczęścia. Z drugiej miała odruch, żeby go odepchnąć od siebie.
– Próbuję ci pomóc.
– Próbujesz mi pomóc? – powtórzyła z niedowierzaniem. – To nie mi powinieneś pomagać, ale Adzie. Oboje powinniśmy to robić.
– Ty znowu swoje…
– Popełniliśmy błąd, wracając do Warszawy. Nasze miejsce jest tam. Trzeba było zostać i szukać jej do skutku.
– Szukaliśmy! Nie tylko my, pamiętasz? Policja, strażacy, ochotnicy, media. Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy!
– Gdyby tak naprawdę było, tobyśmy ją znaleźli.
Podniósł się gwałtownie.
– Tu jest nasz dom, Kamila.
– Nasz dom jest tam, gdzie są nasze dzieci – odpowiedziała.
Stał nad nią w milczeniu przez kilka minut. Ktoś na podwórku krzyknął głośno, a potem od ścian budynków odbił się echem dziecięcy śmiech.
– Po prostu staram ci się pomóc – rzucił, ale ton jego głosu świadczył, że już skapitulował, a ta rozmowa wkrótce się skończy. Znowu zostanie sama w fotelu, otoczona ciszą, z kubkiem zimnej herbaty w dłoni.
Cieszyła się na tę chwilę.
***
Wojciech Chmielarz, Żmijowisko, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018, s. 480