Postrzeganie rodzaju ludzkiego przez pryzmat męskości ma fundamentalne znaczenie dla struktury naszych społeczeństw. To stare, głęboko zakorzenione przyzwyczajenie – równie stare jak same teorie pochodzenia człowieka. Już w IV wieku p.n.e. Arystoteles wprost uznał męskość jako normę za bezsporny fakt: „Pierwsze odchylenie od normy ma miejsce wtedy, gdy zamiast mężczyzny przychodzi na świat kobieta” – pisał w traktacie biologicznym O rodzeniu się zwierząt (przynajmniej zauważył, że owo odchylenie to „konieczność natury”).
Ponad dwa tysiące lat później, w 1966 roku, Uniwersytet w Chicago zorganizował sympozjum na temat pierwotnych społeczności zbieracko-łowieckich. Nadano mu tytuł Man the Hunter [Mężczyzna-łowca]. Ponad siedemdziesięcioro pięcioro antropologów społecznych z całego świata zebrało się, żeby debatować nad dużym znaczeniem łowiectwa dla ewolucji i rozwoju ludzkości. Uczestnicy zgodzili się, że było ono niesłychanie istotne. „Biologia, psychologia i obyczaje, które odróżniają nas od małp człekokształtnych – wszystko to zawdzięczamy łowcom z dawnych czasów” – brzmiała teza jednego z referatów zamieszczonych w pokonferencyjnej publikacji. Wszystko pięknie, tylko, jak zauważyły feministki, ta teoria okazuje się nieco problematyczna, jeśli chodzi o ewolucję płci żeńskiej, ponieważ łowiectwo, jak zaznaczono w artykule, było domeną mężczyzn. Jeżeli „nasz intelekt, nasze zainteresowania, emocje i podstawy życia społecznego – to wszystko ewolucyjne skutki sukcesu przystosowania się łowców”, to jakie stąd płyną wnioski co do człowieczeństwa kobiet? Skoro ewolucja ludzkości to męska rzecz, to czy kobiety są w ogóle ludźmi?
W klasycznym już eseju Woman the Gatherer [Kobieta-zbieraczka] antropolożka Sally Slocum zakwestionowała prymat „mężczyzny-łowcy”. Antropolodzy, twierdziła, „wyszukują przykłady zachowań mężczyzn i przyjmują, że wystarczą one za wyjaśnienie”. Żeby zapełnić to puste miejsce, zadała proste pytanie: „Czym zajmowały się kobiety, gdy mężczyźni byli na polowaniu?”. Odpowiedź: zbieractwem, karmieniem, opieką nad dziećmi podczas „dłuższych okresów niemowlęcej zależności” – wszystkim tym, co wymagało podobnego współdziałania. W tym kontekście „wniosek, że podstawowym ludzkim bodźcem adaptacyjnym było dążenie mężczyzn do polowania i zabijania – przekonuje Slocum – przecenia wagę agresji, która jest przecież tylko jednym z aspektów ludzkiego życia”.
Slocum wystąpiła ze swoją krytyką już ponad czterdzieści lat temu, męski punkt widzenia w teorii ewolucji nadal jednak ma się dobrze. „Naukowcy odkryli, że w toku ewolucji u ludzi pojawił się instynkt zabijania” – podał dziennik „The Independent” w 2016 roku. W artykule przytoczono wnioski z pracy naukowej pod tytułem „Filogenetyczne korzenie zabójczej przemocy ludzkości”, według której ewolucja sprawiła, że ludzie – w porównaniu z przeciętnym ssakiem – stali się sześciokrotnie bardziej śmiertelnie niebezpieczni dla przedstawicieli własnego gatunku.
To bez wątpienia prawda w odniesieniu do naszego gatunku w ogóle – ale realia są takie, że sprawcami zabójczej przemocy zadawanej sobie przez ludzi w przytłaczającej większości są mężczyźni: trwająca trzydzieści lat analiza zabójstw w Szwecji wykazała, że są oni sprawcami dziewięciu na dziesięć zabójstw. Potwierdzają to statystyki z innych krajów, w tym Australii, Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych. Badanie przeglądowe przeprowadzone w 2013 roku przez ONZ wykazało, że 96 procent sprawców zabójstw na świecie to mężczyźni. Kto ma zatem mordercze instynkty – ludzkość czy tylko mężczyźni? A skoro kobiety raczej nie mordują, to co mamy myśleć o ich „filogenetyce”?
Podejście do badań naukowych, które można podsumować hasłem: „męski, jeśli nie zaznaczono inaczej”, skaziło, jak się wydaje, wszystkie obszary etnograficzne. Na przykład malowidła naskalne często przedstawiają zwierzynę łowną, naukowcy twierdzą więc, że wykonali je mężczyźni-łowcy. Nowa analiza odcisków dłoni widniejących przy tych malowidłach w jaskiniach we Francji i Hiszpanii sugeruje jednak, że większość z nich stworzyły kobiety.
Przed myśleniem: „mężczyzna, jeśli nie zaznaczono inaczej”, nie dało się uchronić nawet kwestii ludzkich kości. Można by sądzić, że ludzkie szkielety są obiektywnie męskie lub żeńskie, czyli nie dotyczy ich kategoria „domyślnej męskości”. Nic bardziej mylnego. Przez ponad sto lat wikiński szkielet znany jako „wojownik z Birki” mimo wyraźnie kobiecych kości miednicy uważany był za męski, ponieważ znaleziono przy nim pełny zestaw broni i dwa złożone w ofierze rumaki. Zawartość grobu wskazywała, że jego lokator był wojownikiem – to znaczy mężczyzną (niezliczone nawiązania do wojowniczek w tradycji ustnej wikingów archeolodzy zaliczali do „mitologicznych upiększeń”). Choć broń wydaje się ważniejszym argumentem niż kości miednicy, gdy chodzi o płeć, to przegrywa z DNA – w 2017 roku badania genetyczne potwierdziły, że szkielet rzeczywiście należał do kobiety.
To, do jakiego stopnia myślimy kategoriami „męski, jeśli nie zaznaczono inaczej”, wyda się mniej zaskakujące, gdy uświadomimy sobie, że tkwią one też w jednym z najbardziej podstawowych budulców społeczeństwa: w języku. W rzeczy samej, krytykując męski punkt widzenia w antropologii, Slocum zwróciła uwagę, że ujawnia się on „nie tylko w sposobach interpretowania skąpych danych, lecz także w języku, którego się używa”. Słowo man, pisała, „stosuje się w tak niejednoznaczny sposób, że niepodobna stwierdzić, czy mowa o mężczyznach czy o gatunku ludzkim w ogóle”. Ta zbieżność znaczeniowa każe jej podejrzewać, że „w umysłach wielu antropologów słowo man, teoretycznie odnoszące się do rodzaju ludzkiego, jest właściwie synonimem mężczyzny”. Jak się przekonamy, dowody świadczą o tym, że prawdopodobnie miała rację.
Caroline Criado Perez, Niewidzialne kobiety, przeł. Anna Sak, Karakter