Kino zemsty i oczyszczenia
Paweł Maślona dla „Polityki”: „Kos” to „Antypotop”, zderzenie z czołowym polskim mitem
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Odbierając Paszport, powiedziałeś, że „Kos” to opowieść o rozerwanej wspólnocie. Wspominałeś też, że kino jest najbardziej wspólnotową ze sztuk. Ten film ma być narodową terapią?
PAWEŁ MAŚLONA: – Nie myślałem o tym nigdy w ten sposób. Moje intencje się zmieniały. Kiedy kilka lat temu Michał A. Zieliński przedstawił mi swój pomysł na „Kosa”, to pierwsza myśl była chyba w dużej mierze eskapistyczna – żeby zrobić western, spełnić swoje marzenie z dzieciństwa. Z czasem coraz bardziej czułem, że to, co mnie najbardziej w nim pociąga, to chęć dotknięcia tematu przemocy. A potem na pierwszy plan wyszła teraźniejszość z naszą wojną polsko-polską i prawdziwą wojną, która wybuchła obok. I coraz bardziej „Kos” stawał się dla mnie filmem o naszym kraju – o naszym „tu i teraz”, ale też o tym „wtedy”, które wcale nie było aż tak bardzo dawno temu.
Gdzieś wyczytałem, że „Kos” miał być międzynarodową produkcją, a reżyserią miał się zająć hollywoodzki fachowiec.
To może jakiś inny film o Kościuszce. „Kos” narodził się w wyobraźni Michała A. Zielińskiego, który zaczepił mnie na premierze pewnego filmu historycznego i powiedział, że chce zrobić „western kościuszkowski”. Miał napisane streszczenie filmu i główne założenia – przede wszystkim świat bohaterów i najważniejsze zdarzenia. Pokochałem to wszystko z miejsca i chwilę później napisałem emocjonalnego maila do producenta Leszka Bodzaka, proponując mu zrobienie tego filmu razem. Projekt Michała od początku wydał mi się wyjątkowy. Czułem, że jest tam ogromny potencjał na to, by zmierzyć się w kinie z tematem, który po prostu domagał się wypowiedzenia – systemowej, utrwalonej przez setki lat przemocy, jakiej doświadczali polscy chłopi. Dlatego często, gdy ktoś mnie pytał, jaki film robię, to pierwsze moje skojarzenie było takie, że to „Antypotop”, bo w pewnym sensie nasz film jest tamtego filmu odwrotnością, zderzeniem czołowym z polskim mitem o Polsce szlacheckiej, którym nas latami karmiono.
Ku pokrzepieniu serc.
Pamiętam, że jako dzieciak, kiedy uczyłem się historii, nie mogłem zrozumieć, dlaczego ci chłopi są tak obojętni i nie chcą brać udziału w tych wszystkich powstaniach. Pisało się, że była jakaś pańszczyzna, ale nikt nam nie tłumaczył, co ta pańszczyzna tak naprawdę oznacza. To brzmiało bardziej jak pewna niedogodność niż jak okrutny system wyzysku i przemocy, o czym mamy szansę przekonać się tak naprawdę dopiero od niedawna. Wielka w tym zasługa książek m.in. Adama Leszczyńskiego, Kacpra Pobłockiego, Kamila Janickiego czy w końcu Radka Raka, którego „Baśń o wężowym sercu” wręcz prosi się o filmową ekranizację.
No właśnie. W kinie temat pańszczyzny był do tej pory prawie nieobecny.
Był nieobecny w naszej zbiorowej świadomości. Nie przestaje mnie zresztą zadziwiać, jak to się dzieje, że jakiś temat się w jednym momencie z tej rzeczywistości wyłania, otrzymuje głos, a jeśli ten głos jest wystarczająco silny, to się w tej zbiorowej świadomości utrwala. Mity potrafią być potężne. Taki jest mit sienkiewiczowski. Może dlatego tak trudno nam było jako społeczeństwu zbliżyć się wcześniej do prawdy o pańszczyźnie, a to chyba rzecz podstawowa, żeby spróbować zrozumieć, skąd u nas taki brak szacunku do tego, co wspólne, skąd taka nienawiść, pogarda – i dlaczego tak łatwo przychodzi uwolnić w tym kraju różne demony. Myślę, że zdrowe społeczeństwo – tak samo jak jednostki – musi pewne tematy przepracować, uświadomić je sobie i przyjąć jako część swojej narodowej tożsamości. Inaczej ten cykl resentymentu, nieufności i agresji będzie się tylko bez końca powtarzał. I przepoczwarzał.
Czyli jednak narodowa terapia?
Wierzę w oczyszczającą moc kina. Wierzę np., że kino zemsty jest właśnie po to, żeby dawać nam oczyszczenie, poczucie ulgi i spełnienia z powodu przelanej krwi, którą ekranowi bohaterowie przelewają niejako w naszym imieniu. Dzięki temu nie musimy tego robić w realnym życiu, bo nasza potrzeba zemsty została symbolicznie zaspokojona.
Miałeś nadzieję, że przybliży nas to do pojednania?
Nie wiem, czy przybliży, ale będzie jakimś głosem w sprawie. Im bliżej ostatnich wyborów parlamentarnych, tym bardziej czuło się, że wydarza się w przestrzeni publicznej coś bardzo mrocznego, wręcz potwornego, a to wszystko w dodatku z inspiracji i za przyzwoleniem najwyższych urzędników państwowych, którzy w ten sposób dawali wielu haniebnym, poniżającym zachowaniom oficjalne przyzwolenie, państwową legitymizację. Wszystko, co się wtedy działo, zwłaszcza wokół „Zielonej granicy” i Agnieszki Holland, było zwyczajnie przerażające. Ta ciemna energia i jej straszne konsekwencje odbijają się w naszym filmie. Można więc go pewnie czytać jako formę przestrogi.
W produkcję „Kosa” zaangażowana była TVP, zarządzana jeszcze przez funkcjonariuszy PiS. To komplikowało artystyczne wybory?
Nie, zwłaszcza że dowiedziałem się o tym, że TVP będzie koproducentem i dystrybutorem filmu, kiedy „Kos” był już właściwie ukończony – na kilka tygodni przed zaplanowaną premierą na festiwalu w Gdyni.
W związku z przesuniętą premierą kinową pojawiły się plotki, że film padł ofiarą cenzury.
Decyzja o przesunięciu daty premiery była motywowana wyłącznie strategią promocyjną. Nikt mnie nie prosił, żebym coś w nim wycinał czy zmieniał. Byłem pytany o to zresztą kilkukrotnie, więc dopowiem, że nasz film powstawał w absolutnej swobodzie, od początku do końca.
W przeciwieństwie do „Lubiewa”, zakazanej ekranizacji powieści Michała Witkowskiego, którą chciałeś reżyserować…
Z „Lubiewem” było tak, że PISF przyznał nam dotację, ale znacznie niższą od wnioskowanej przez nas sumy, i Michał Kwieciński, producent, nie był w stanie zebrać reszty budżetu. Nie dziwi mnie to, bo bez wsparcia publicznych instytucji taki projekt nie miał racji bytu, a „Lubiewo” raczej nie było na liście wymarzonych filmów poprzedniej władzy. Pamiętam taki śmieszny felieton Rafała Ziemkiewicza, w którym podaje przykład mojego filmu i „Białej odwagi” Marcina Koszałki, wzywając polityków, by zrobili w końcu porządek z polską kinematografią, w której jest wciąż miejsce na takie bezeceństwa.
Teraz będzie łatwiej?
Mam nadzieję. Tyle że dla mnie czas na ten film już minął. To był pewien proces, który był dla mnie żywy kilka lat temu, teraz jestem myślami gdzie indziej. Ale bardzo nie chciałem, żeby ten film umarł, wciąż bardzo lubię ten scenariusz i myślę, że może z tego powstać świetne kino, tylko musi to zrobić już ktoś inny. Nawet już wiem kto. Jak wszystko dobrze pójdzie, „Lubiewo” zrobi Dawid Nikiel, autor świetnego „Ostatniego komersu”, któremu odstąpiłem scenariusz, a ja wcielę się w rolę producenta kreatywnego.
Sam masz na oku co innego?
Tak. Pracujemy z Michałem A. Zielińskim nad czwartą wersją scenariusza, który jest adaptacją „Morfiny” Szczepana Twardocha. Producentami są, tak jak poprzednio, Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak. Mam nadzieję, że już w przyszłym roku ruszymy ze zdjęciami.
Wróćmy do „Kosa”. W mediach społecznościowych pojawiły się zarzuty, że za dużo w nim Tarantino, a za mało ciebie.
Tarantino jest duchowym patronem „Kosa”, to jasne. Pomysł Michała, żeby Kościuszko podróżował w towarzystwie swojego czarnego adiutanta Domingo, w oczywisty sposób nawiązuje do „Django”, to w końcu historia o polskim niewolnictwie. Zanim Michał zaczął pracę nad pierwszą wersją scenariusza, spodziewaliśmy się, że ludzie będą to nazywać „polskim Django”, sam bym może to tak nazywał, gdyby nie to, że słowo „polski” przed tytułem amerykańskiego filmu zazwyczaj zapowiada coś bardzo niedobrego. Nie było jednak moją ambicją wchodzić z kinem Tarantino w bezpośredni dialog, tylko raczej to, by przy użyciu podobnych motywów opowiedzieć swoją osobistą fantazję, czerpiącą zresztą z bardzo wielu źródeł, na przecięciu kilku gatunków, zanurzoną też w końcu w naszej tradycji romantycznej i Sienkiewiczowskiej Trylogii. To opowieść o dość wyjątkowej narracyjnej strukturze i specyficznej tonacji, przynosząca też finalnie zupełnie inny rodzaj doświadczenia od filmów, do których „Kos” jest często porównywany.
Zdziwienie budzi postać Kościuszki, świetnie zagranego przez Jacka Braciaka. To typ wycofanego intelektualisty. Refleksyjnego obserwatora, a nie człowieka czynu.
W polskiej mitologii obowiązują dwa typy narodowych bohaterów. Jednego uosabia Kmicic, drugiego Jan Paweł II. Nawrócony grzesznik, który potrafi dać w ryja, albo święty. Dla mnie Kos jest ciekawy, bo wyłamuje się z tego schematu. To człowiek rozważny i uważny, romantyczny, ale nie lekkomyślny. I ma w sobie pewną miękkość, szacunek dla tego, co słabe i delikatne – w kontrze do rosyjskiego rotmistrza granego przez Roberta Więckiewicza, reprezentującego męskość dominującą, ekspansywną, pogardzającą wszelką słabością.
Myślisz, że dziś potrzebujemy tego rodzaju przywódcy?
Myślę, że potrzebujemy ludzi, którzy mają w sobie dużo pokory wobec rzeczywistości i procesów, które są znacznie większe od nas samych.
Nie obawiasz się, że serial „1670” odbierze wam widzów?
Wolę myśleć, że ich nam dzięki temu serialowi przybędzie, bo został przygotowany już grunt pod naszą opowieść. W gruncie rzeczy my nie konkurujemy ze sobą, to dwie zupełnie różne artystycznie propozycje, stworzone z innej potrzeby i dla innych celów. Ale cieszę się, że ten „zwrot ludowy” – jak to się dzisiaj nazywa – jest tak polifoniczny, że wyraża się w tak różny sposób. Dzięki temu ma większą szansę utrwalić się w naszej zbiorowej świadomości. Myślę, że tego – zwłaszcza dzisiaj – bardzo potrzebujemy.
Boisz się o Polskę?
Już trochę mniej niż trzy miesiące temu, ale boję się wciąż. Obawiam się triumfalizmu, buty, chęci odwetu. A najbardziej powrotu do tego, co było – tej ciemnej energii, która wyciągnęła na światło dzienne wszystkie te zjawiska, o jakich w naszym filmie opowiadamy: folwarczną mentalność, brak szacunku dla instytucji, pychę, krótkowzroczność i niepohamowaną skłonność do poniżania i nadużywania władzy.
W minionym 30-leciu wiele grup Polaków czuło się poniżanych.
Wiele racji miał Marcin Król w swoim słynnym eseju „Byliśmy głupi”. Bo przecież to wielkie zwycięstwo Kaczyńskiego nie wzięło się znikąd, czego wielu liberalnych komentatorów wciąż zdaje się nie rozumieć. Zjawiska, o których opowiadamy, manifestują się na różne sposoby po obu stronach tej naszej narodowej barykady. Zachłyśnięci kapitalizmem i – jak to ładnie nazwał Michael Sandel – „tyranią merytokracji”, uwierzyliśmy w bajkę o tym, że każdy jest kowalem własnego losu, a więc wszyscy, którym się po transformacji nie udało, mogą mieć pretensje wyłącznie do siebie. Ta filozofia, przekonanie, że nasza pozycja w społeczeństwie jest wyłącznie naszą własną zasługą, okazuje się rozdzierająca dla wspólnoty, bo wzmaga poczucie wyższości z jednej oraz wstydu, resentymentu i chęci odwetu z drugiej strony. Jako wspólnota daliśmy, niestety, dupy. Odwróciliśmy się do wielu ludzi plecami, wmawiając im, że sami są sobie winni, że powodem ich biedy jest ich własne lenistwo.
Kaczyński uwierzył, że jest emerytowanym zbawcą narodu?
Niestety, chyba tak. Dla mnie Kaczyński to fascynująca, tragiczna postać, człowiek owładnięty przez swój własny Cień, którego nie potrafił lub nie chciał zintegrować. Nie wierzę w to, że jego działanie jest zupełnie cyniczne. Myślę, że on po prostu nie jest w stanie zaakceptować tego, co w nim małe i podłe, i prawdopodobnie już dawno temu, może już wtedy, kiedy zwierzył się ze swojego marzenia o „zbawianiu narodu”, wybrał życie w świecie własnej fantazji. A potem wciągał w nią coraz więcej podobnych sobie osób, otoczył się ludźmi emocjonalnie niedojrzałymi, a przez to bardzo niebezpiecznymi. Myślę, że śmierć brata tylko pogłębiła ten proces, zniknął zresztą jedyny człowiek, który miał na niego wpływ i potrafił go hamować. Nie podzielam zdania tych, którzy uważają, że w ciągu ostatnich lat nic wielkiego się nie stało. Zdemolowano cały porządek prawny, doprowadzając choćby do tego, że Trybunał Konstytucyjny, czyli jedna z najważniejszych instytucji z punktu widzenia ustrojowego bezpieczeństwa państwa, stał się jakąś ponurą karykaturą sądu działającego na zamówienie partii władzy. Zdewastowano polityczny obyczaj, pozwalając na jawne łamanie prawa, omijanie procedur, powtarzanie głosowań, podsłuchiwanie opozycji i zupełnie bezwstydne uwłaszczenie państwa. Z konsekwencjami tego upiornego snu o potędze Jarosława Kaczyńskiego będziemy się mierzyć jeszcze przez wiele lat.
A czego się spodziewasz w najbliższych latach?
Zaraz po wyborach 15 października przez chwilę naiwnie myślałem, że kiedy pokażemy „Kosa” pod koniec stycznia, będziemy już żyli w trochę innej Polsce, a nasz film być może przez to straci na aktualności. Ale wydaje mi się, że jeszcze bardzo długo będzie aktualny. Te rany, które w sobie nosimy, nie zabliźnią się tak łatwo, zwłaszcza że nie żyjemy już w jednej obiektywnej, współdzielonej przez wszystkich rzeczywistości, tylko w ramach różnych alternatywnych światów, które w ogóle nie przenikają się nawzajem. Musimy się nauczyć ze sobą rozmawiać, a na razie nie możemy się zgodzić co do podstawowych faktów. To jednak coś niewiarygodnego, że jako społeczeństwo nie potrafimy ustalić rzeczy tak obiektywnej jak liczba uczestników jakiejś manifestacji.
ROZMAWIAŁ JANUSZ WRÓBLEWSKI
***
Paweł Maślona (ur. 1983 r.) – reżyser i scenarzysta. Nominowany do Paszportu POLITYKI za pełnometrażowy debiut fabularny „Atak paniki”, nagrodę otrzymał jednak dopiero w tym roku za historyczny film „Kos” o powracającym z Ameryki Tadeuszu Kościuszce próbującym wzniecić powstanie (uhonorowany też Złotymi Lwami w Gdyni). Doświadczenie zdobywał jako asystent Marcina Wrony, razem z Mikołajem Lizutem współreżyserował również serial „Pisarze”.
Partnerem kategorii FILM jest Województwo Kujawsko-Pomorskie.