Gdyby zbudować ranking najbardziej splecionych z naturą dużych polskich miast, to Szczecin miałby wielkie szanse na wygraną. A to za sprawą trzech wzajemnie dopełniających się atutów: wody, flory i fauny.
Zielono i wodnie
Wodę widać natychmiast po wyjściu z dworca kolejowego, trudno też jej nie dostrzec ze wszystkich dojazdów drogowych od strony Polski. To ciągnące się kilometrami i sięgające niemal centrum miasta nadbrzeże portowe i stoczniowe, z reguły zaniedbane, pokryte najbardziej przygnębiającymi elementami: rdzewiejącymi żurawiami, obskurnymi magazynami, dzikimi parkingami, bezładnymi budami i poniewierającym się żelastwem.
Ale za tymi portowymi kanałami i dokami kryje się skarb prawdziwy: Jezioro Dąbie. Czwarte w Polsce pod względem wielkości (54 km kw.), z kilkudziesięcioma wyspami o łącznej powierzchni 1400 ha. I w całości znajdujące się w granicach miasta. Jeśli dodamy do tego Park Krajobrazowy Doliny Dolnej Odry, który od południa setkami strug, kanałów i rzecznych odnóg dociera do granic miasta, to będziemy mieli w miarę pełen obraz możliwości dla uprawiania wodnej turystyki, rekreacji i sportów.
Atut drugi to zieleń. Statystyki może nie powalają: tylko 20 proc. obszaru miasta zajmują lasy, ale nie w ilości, lecz w jakości tkwi sekret. Zielono jest tu niemal wszędzie. Drzewa i krzewy ciągną się wzdłuż wszystkich głównych alei miasta. Gęstą siecią pokrywają Szczecin parki, zieleńce, skwery, lasy miejskie, rezerwaty, obszary chronione Natura 2000 i co tylko w ochronie przyrody wymyślono.
Największą botaniczną osobliwością Szczecina jest… cmentarz Centralny. Trzeci pod względem wielkości w Europie (166 ha), z 72 km alejek, wzdłuż których dendrolodzy doliczyli się 415 gatunków drzew i krzewów, z tak rzadkimi w Polsce, jak kasztan jadalny czy klon nikkoński. Owo bogactwo sprawiło, że to bodaj jedyne w kraju miejsce pochówku, przez które prowadzi edukacyjna ścieżka botaniczna. A że większość kwater z grobami oddzielają od ścieżek żywopłoty, można tu wędrować jak po parku, bez świadomości obecności zmarłych. Osobliwość druga to Jasne Błonia – rozległa łąka w centrum miasta otoczona największym w kraju skupiskiem platanów, których rośnie tu 213. A że flora przyciąga faunę, więc w granicach miasta można natknąć się na 300 gatunków płazów, 210 gatunków ptaków (m.in. orzeł bielik) oraz 68 – ssaków. Niekiedy wystarczy zaopatrzyć się w dobrą lornetkę i wyjść na balkon.
Szczecin ściśle otaczają też aż trzy wielkie kompleksy leśne: Puszcza Bukowa (od południa), Puszcza Goleniowska (od wschodu) i Puszcza Wkrzańska (od północy). Ta ostatnia, przechodząc płynnie w Las Arkoński (z uroczymi, licznymi leśnymi jeziorkami), następnie w Ogród Botaniczny, Park Kasprowicza i Ogród Dendrologiczny, a w końcu we wspomniane już Jasne Błonia, zatrzymuje się dopiero na masywnej bryle Urzędu Miasta.
Słoneczne i Pogodno
Przyroda jest potężnym, ale nie jedynym atutem miasta. Żeby zobaczyć, co stworzył człowiek, najlepiej wybrać się na 22 piętro tzw. Pazimu, czyli centralnie posadowionego najwyższego budynku w mieście. A tam zza kawiarnianego stolika, przez panoramiczne szyby, kontemplować to, co poniżej. Przy czym istotne jest, w którym miejscu zdecydujemy się pić kawę. Jeżeli z widokiem na stronę północną, to estetycznego uniesienia z pewnością nie przeżyjemy. Ukażą nam się w większości osiedla doby PRL, domy poustawiane zgodnie z modernistyczną doktryną tak, by kontestowały tradycyjną strukturę miasta. Ot, widok taki sam jak we wszystkich większych miastach Polski, poszarpanych dokonaniami PRL.
Choć trzeba przyznać, że po wojnie architekci i tak obeszli się ze Szczecinem dość łagodnie. Oczywiście zdarzały się tu realizacje fatalne. Jak brzydkie wieżowce wstawione w środek starej zabudowy reprezentacyjnej al. Wojska Polskiego czy strzelający nagle w niebo z niskiej willowej dzielnicy równie paskudny 18-piętrowy wieżowiec TVP, który powstał w 1980 r. Generalnie jednak wielkie osiedla mieszkaniowe posadowiono na obrzeżach miasta. Banalne, z wyjątkiem Osiedla Słonecznego. Budowane od 1974 r. ma osobliwą strukturę: 13-kondygnacyjne bloki o przekroju trójramiennej gwiazdy otoczone są ścisłymi kręgami przez bloki 5-piętrowe. Jak na tamte czasy to wyjątkowo fantazyjne rozwiązanie. By je obejrzeć, trzeba się jednak wybrać z centrum na dłuższą przejażdżkę, bo stoją na dalekich obrzeżach.
W centrum Szczecina wykazano się na szczęście zadziwiającą jak na owe czasy wstrzemięźliwością. Najlepszym przykładem jest pierwsze powojenne osiedle, czyli Śródmiejska Dzielnica Mieszkaniowa (1953–57), tak dobrze wpisana w dawną zabudowę, że momentami można mieć wątpliwości, czy aby nie są to domy zbudowane jeszcze przed wojną. No i kilka niezłych realizacji, jak kino Kosmos z niezwykłą ogromną mozaiką. I tak naprawdę dopiero ostatnie 20-lecie uaktywniło architektonicznych i inwestycyjnych harcowników, obojętnych na otoczenie, stawiających postmodernistyczne, agresywne plomby apartamentowców i biurowców, wciskających się z centrami handlowymi do samego środka miasta.
Na szczęście jest też kilka obiektów, którymi miasto może się pochwalić. Mający sentyment do powojennego modernizmu powinni koniecznie obejrzeć jego najnowsze wcielenia w eleganckich bryłach Teatru Pleciuga, zespołu mieszkaniowego STBS czy pływalni Szczecińskiego Domu Sportu. A ostatnio powodem do dumy szczecinian są dwie, posadowione obok siebie, realizacje. Pierwsza to nowy gmach filharmonii, zaprojektowany przez hiszpańską pracownię Estudio Barozzi Veiga. Obiekt niezwykły, minimalistyczny, acz równocześnie o rozrzeźbionym dachu, bardzo iberyjski w charakterze, a równocześnie mocno nawiązujący do starej hanzeatyckiej architektury. To bez wątpienia jeden z najciekawszych budynków postawionych w Polsce w ostatniej dekadzie za samorządowe pieniądze. A tuż obok Centrum Dialogu Przełomy, według projektu Roberta Koniecznego, dla odmiany dyskretnie schowane w ziemi. Obiekty czekają na rychłe otwarcie i wraz z nieodległym Muzeum Narodowym, Teatrem Współczesnym oraz Operą na Zamku składać się będą na spore kulturalne śródmiejskie combo.
Jeżeli jednak na 22 piętrze Pazimu wybierzemy stolik z widokiem na zachód, południe i częściowo na wschód, zobaczymy zupełnie inne miasto – w dużym stopniu przenoszące pamięć o przedwojennej niemieckiej przeszłości. Z monumentalnymi budynkami symbolami: Zamkiem Książąt Pomorskich, gmachami Urzędu Miasta i Urzędu Wojewódzkiego, Szkoły Morskiej oraz Muzeum Narodowego, z Wałami Chrobrego i Bazyliką. Ale też z czymś, co stanowi o absolutnej odrębności Szczecina na tle innych miast, także tych, które przejęliśmy po 1945 r. A mianowicie Śródmieściem, czyli ogromnym kwartałem miasta o niemal nienaruszonej od początków XX w. architekturze oraz o urbanistycznym układzie, który jako żywo przypomina paryskie wzory barona Hausmanna. Jego odpowiednikami byli dwaj budowniczowie: Konrad Kruhl oraz James Hobrecht, którzy w pełni wykorzystali fakt, że Szczecin pozbył się w XIX w. charakteru twierdzy, a zburzone mury obronne stworzyły niemal nieograniczone możliwości planistyczne.
To „niemieckie miasto” urzeka. Dużymi placami z promieniście biegnącymi odeń ulicami. Szerokimi alejami, przy których przeciwne pasy ruchu często oddzielone są od siebie szerokim, zadrzewionym traktem spacerowym. I zwartą zabudową z przełomu wieków, w swym eklektyzmie może niezbyt oryginalną i dużo bliższą stolicy Niemiec aniżeli Francji, ale bogactwem dekoracji architektonicznych świadczącym o zamożności dawnych właścicieli. A także sąsiadującym ze Śródmieściem osiedlem Pogodno, które jednakowo uwodzi okazałymi starymi willami, bogatymi rezydencjami i pałacykami, a nawet skromnymi domami jednorodzinnymi.
W poszukiwaniu serca
Spacerując po Szczecinie, trudno jednak opędzić się od natrętnej myśli, że wszystkie te skarby, które miasto odziedziczyło, to równocześnie jego niewykorzystane szanse. Zacznijmy od braku miejsca, które można nazwać sercem miasta. Jego intensywne poszukiwania trwają od lat, a kolejne próby odnalezienia kończą się fiaskiem.
Poważnym kandydatem było tzw. Podzamcze, czyli tereny między Zamkiem Książąt Pomorskich a Odrą. Przed wojną gęsto zabudowane, w jej trakcie kompletnie zniszczone i ostatecznie zamienione w wielką łąkę w centrum miasta. Z punktem orientacyjnym w postaci – także zburzonego, ale dość szybko odbudowanego – Ratusza Staromiejskiego. W latach 80. postanowiono ów stan rzeczy zmienić. Przyjęto, że domy będą stawać na siatce dawnych ulic, a nawet na starych fundamentach. I to jedyna dobra wiadomość. Bo poza tym dobrze nie jest. Kilka kamienic na tzw. Nowym Rynku odbudowano wiernie z ich historycznym wyglądem. Trudno powiedzieć, czy zabrakło kolejnych starych zdjęć czy rekonstrukcyjnej determinacji, w każdym razie dano sobie spokój z tradycją. Kilka kolejnych ulic utkano z historyczno-postmodernistycznych pastiszów. Ostatnio dopuszczono zabudowę wprawdzie odwołującą się do przeszłości w formach i gabarytach, ale już na wskroś nowoczesną. Do tego dodać należy tworzące pseudopierzeję Rynku osiedle socmodernistyczne. W rezultacie powstała bardzo osobliwa mieszanina stylów. – Dziwne to miejsce – przyznaje architekt Marek Sietnicki. – Widać, że niedokończone, bo jeśli zajrzymy w głąb jakiejkolwiek uliczki, widzimy jej koniec. Knajpek działa tu wprawdzie kilka tuzinów, ale atmosfery zachęcającej do odwiedzania czy choćby spacerów nie ma za grosz. Nie mówiąc o wszechobecnych dzikich parkingach; niemal już symbolach Podzamcza. Zmarnowana szansa.
Sercem miasta mógłby stać się któryś z rozlicznych dużych placów. Ale reprezentacyjne: Bramę Portową, Żołnierza Polskiego i Rodła, przerobiono na wielkie węzły komunikacyjne. Kolejne place: Mickiewicza, Batorego, Lotników i Orła Białego – są zaniedbane i pozostawione same sobie. Świetnie nadawałby się do takiej roli okazały plac Grunwaldzki, gdyby zasadniczo i mądrze zmienić jego funkcjonalny charakter. Są jeszcze Wały Chrobrego, ale dziś o marginalnym znaczeniu, zmasakrowane trasą szybkiego ruchu odcinającą je od Odry.
W tej sytuacji twórcy centrów handlowych nie mieli specjalnych kłopotów z przyciągnięciem mieszkańców i stworzeniem im iluzji przyjaznej przestrzeni publicznej. Tym bardziej że władze miasta zgodziły się na postawienie dwóch dużych obiektów w samym centrum. O ile jednak Galeria Kaskada jakoś się jeszcze broni niezbyt nachalną architekturą, skalą, umiejętnym wpisaniem w dotychczasową zabudowę, o tyle Centrum Handlowe Galaxy, projektu miejscowej pracowni architektonicznej A4, to już prawdziwy dramat. Nie dość, że gigantyczne i szpetne, to zajęło miejsce, które mogło stać się w przyszłości małym szczecińskim City, zapoczątkowanym przez kilka przyzwoitych budynków (hotel SAS Radisson, siedziba ZUS).
Rozumiem pazerność zapatrzonego w zyski inwestora (tego samego, który chce teraz zburzyć krakowski hotel Cracovia), ale urzędników, którzy zaakceptowali ów projekt, skazałbym na dożywotnie kamieniołomy. Jedną decyzją zamordowali spory kawałek miasta. Nawiasem mówiąc, w zorganizowanym ostatnio przez lokalny dodatek „Gazety Wyborczej” plebiscycie na „architektoniczne chwasty 25-lecia” wspomniana pracownia A4 zajęła ze swymi realizacjami miejsca: 1, 2 i 9! A w zestawieniu wystawionym pod głosowanie miłościwie nie uwzględniono takich ich obiektów, jak dom handlowy Kupiec, hipermarket HIT czy hotel Panorama. Niezła lokalna „piąta kolumna”.
Kolejnej straconej szansy upatruję w Śródmieściu. Łatwo można wyobrazić sobie tę część miasta jako tętniącą życiem, elegancką dzielnicę, która w niczym nie ustępuje najlepszym „miejscówkom” w Wiedniu, Brukseli czy Paryżu. W latach 90. rozpoczęto tu kompleksową rewitalizację sporego kwartału domów. Trwała wiele lat i pochłonęła tak duże kwoty, że dziś nikt już nie mówi o kontynuacji tego eksperymentu. Inne próby (np. stworzenie tzw. Alei Kwiatowej) zamiast poprawić standard przestrzeni publicznej tej części miasta, jedynie go pogarszają. A prywatnych inwestorów brakuje. Dziś wygląda to tak, że na każdej ulicy wypatrzyć można 2–3 pięknie odrestaurowane kamienice (a przynajmniej ich elewacje), podczas gdy cała reszta tonie w brudzie, straszy odpadającymi tynkami i sklepami z tanią odzieżą. Zmiany dodatkowo komplikuje struktura własności, bo większość nieruchomości należy do wspólnot mieszkańców, którzy z reguły nie są ani młodzi, ani dobrze zarabiający. Smutny to widok kompletnego fiaska gentryfikacji jednego z najpiękniejszych zespołów kamienic w kraju.
Tyłem do Odry
Przegrane wydaje się także miasto w konfrontacji z naturą. O ile z zagospodarowaniem parków i lasów nie jest jeszcze najgorzej, o tyle wszystko, co związane z wodą, zdaje się przerastać możliwości sensownego oswojenia.
Władze miejskie mają tu ograniczone pole manewru, bo w większości te nadrzeczne tereny to własność prywatna lub Skarbu Państwa. Dla sporych fragmentów miasto przygotowało jednak wizje zagospodarowania. Jest w nich miejsce na awangardową bryłę Muzeum Morskiego, na luksusowe hotele, biurowce, mieszkaniówkę. Muszą się tylko znaleźć chętni inwestorzy. Natomiast już teraz wzdłuż Odry, w centralnej części Szczecina, wyszykowano elegancki bulwar. Powolutku przybywa nadbrzeżnych knajpek, ale to ciągle mało, by mówić o powrocie (bo przed II wojną światową na nadbrzeżach tętniło życie) miasta nad wodę.
Dziś Szczecin wydaje się być wyrzucony poza główne szlaki turystyczne. Podróżujący w okolice Międzyzdrojów Polacy czy Niemcy raczej tu nie zaglądają. Parafrazując jeden z rysunków Andrzeja Mleczki, można by powiedzieć: „Woda, zieleń, place, aleje… Panie, jakie to mogłoby być piękne miasto!”. A w sumie niewiele potrzeba.