Po siedmiu latach Rafał Milczarski oddaje stery narodowego przewoźnika. Co więcej, traci równocześnie dwa stanowiska, bo dotąd szefował zarówno Lotowi, jak i Polskiej Grupie Lotniczej.
Czytaj też: LOT of Troubles. Czyli jak się lata polskimi liniami
Adwokat CPK, wróg związków
Jego rządy można podzielić na dwie części. Pierwsza – do pandemii – to sny o potędze. Lot doszedł do poziomu 10 mln pasażerów rocznie, zaczął budować bazę w Budapeszcie i miał przejmować niemieckie linie Condor. Polska linia miała stać się hegemonem Europy Środkowo-Wschodniej. Udało się nawet wypracować zyski po latach potężnych strat, chociaż raczej skromne.
Druga część to już pandemiczna katastrofa i próby wychodzenia na prostą. Niestety, dużo wolniejsze niż w przypadku konkurentów, z Lufthansą na czele. Lot otrzymał łącznie prawie 3 mld zł pomocy publicznej. Do dziś nie wiemy, kiedy zacznie ją spłacać. Wiemy za to, że sam prezes na zarobki nie musiał narzekać.
Dał się poznać jako adwokat budowy Centralnego Portu Komunikacyjnego i wróg związków zawodowych. Wbrew polityce rządu upowszechniał w firmie samozatrudnienie, a protestami się nie przejmował.
Czytaj też: PiS i Duda wciąż marzą o CPK. Mało wiedzą o lataniu