Narastający od półtora roku konflikt handlowy między USA a Chinami przypomina hollywoodzki film sensacyjny z wieloma pościgami, wybuchami i zwrotami akcji. Zła wiadomość jest taka, że filmy te często kończą się „wielką rozwałką”. A w przypadku tego konfliktu stawką jest kondycja globalnej gospodarki.
Od przyjaźni do wyższych ceł
Donald Trump chce wymusić zmianę polityki handlowej Chin, które w 2018 r. miały 419,5 mld dol. nadwyżki w handlu z USA. Stany zarzucają też Pekinowi, że chińskie firmy kradną własność intelektualną od amerykańskich i dzięki temu zyskują nieuczciwą przewagę konkurencyjną na światowych rynkach. Trump stosuje przy tym politykę kija i marchewki. Z naciskiem na kij.
Od 10 maja Stany Zjednoczone podniosły z 10 do 25 proc. cła na towary, których roczny import z Chin sięga 200 mld dol. (10-proc. cła zostały wprowadzone we wrześniu 2018 r. i objęły ponad 5,7 tys. kategorii towarów). Amerykanie zaostrzyli też wojnę technologiczną z Chinami, blokując współpracę firm z chińskim Huawei.
Pod koniec czerwca podczas szczytu G20 w Osace Trump spotkał się jednak z chińskim prezydentem Xi Jinpingiem. Uzgodnili zawieszenie broni. Trump zdjął restrykcje z Huawei, Chiny miały zwiększyć zakupy amerykańskiej żywności... Amerykanie wznowili negocjacje handlowe z Chińczykami – pod koniec lipca delegacja USA na czele z sekretarzem skarbu Stevenem Mnuchinem oraz reprezentantem ds. handlu Robertem Lighthizerem pojechała nawet do Szanghaju.
Trump najwyraźniej nie był zadowolony z rozmów, bo już 1 sierpnia zaskoczył wszystkich deklaracją na Twitterze, że USA od początku września wprowadzą nowe cła.