O tym, że Jerzy Kwieciński ma zostać szefem jakiejś dużej i bogatej spółki państwowej, spekulowano już od listopada, gdy niespodziewanie okazało się, że w nowym rządzie nie będzie ministrem finansów jak w poprzednim. Dla wszystkich było jasne, że bliski współpracownik Morawieckiego, chwalony za sprawność i kompetencję, czeka na inne odpowiedzialne stanowisko. Przymierzano go do różnych spółek, ale wkrótce stało się jasne, że premier chce go umieścić w Polskim Górnictwie Naftowym i Gazownictwie. Tu akurat dobiegła końca kadencja zarządu kierowanego przez Piotra Woźniaka i ogłoszono konkurs na następcę.
Czytaj także: Kim jest Tadeusz Kościński, nowy minister finansów?
Konkursy w spółkach skarbu państwa to rodzaj teatru udającego realia spółek prywatnych. Zgłaszają się rozmaici kandydaci, rada nadzorcza ich egzaminuje, a potem wybiera zgodnie z zasadą: „mogą wybierać, jak chcą, byle wybrali, kogo trzeba”. Tak było zawsze, za czasów PiS może nawet rzadziej, bo Kaczyński nie widział potrzeby teatralizacji procesów decyzyjnych. Wszyscy wiedzieli, że te i tak ostatecznie zapadają w jego gabinecie. Prezesi zmieniali się z dnia na dzień (najczęściej w Enerdze), nikt nie wyjaśniał, dlaczego, nikt też sobie nie zawracał głowy jakimiś kadencjami czy konkursami.
Zawodnik wagi ciężkiej kontra pisowski neofita
Tymczasem w PGNiG rzeczywiście doszło do konkursu, przy czym nie był to konkurs taki jak podczas normalnej rekrutacji na najwyższe stanowiska w gospodarce. To był konkurs o charakterze politycznym, bo głównym rywalem Kwiecińskiego był dotychczasowy