Nie bardzo. Ceny na polskich stacjach mogą wprawdzie spaść o kilka–kilkanaście groszy, ale na dłuższą metę zawirowania na naftowym rynku mogą okazać się niebezpieczne. Odczuje je cały świat. Wpłyną na gospodarkę i politykę.
Rosja i Arabia Saudyjska się nie dogadały
Cena ropy Brent spadła o 21,5 proc. do ok. 35 dol. za baryłkę, amerykańskiej WTI spadła o 31 proc. i kosztuje 32 dol. Już mówi się o czarnym poniedziałku, bo ceny ropy pociągnęły za sobą inne indeksy surowcowe. Oczywiście główną przyczyną jest koronawirus i lęki inwestorów przed dalszym spowalnianiem tempa największych gospodarek, zwłaszcza chińskiej. Chiny są wielkim konsumentem surowców energetycznych, a koronawirus doprowadził do zatrzymania wielu zakładów, w innych praca trwa na pół gwizdka. Spadło zapotrzebowanie na transport, linie lotnicze redukują rejsy, wielkie kontenerowce nie mają co wozić. Nic więc dziwnego, że spada popyt na ropę.
Kraje producenci, skupieni w OPEC, w takich sytuacjach redukują wydobycie, by uniknąć radykalnej obniżki cen. Wydawało się, że tak będzie i tym razem, zwłaszcza od kiedy kartel OPEC zaczął współpracować z Rosją. Ustalenia tzw. OPEC+ zakładały, że Rosja i Arabia Saudyjska (największy producent ropy na świecie) wezmą na siebie ten ciężar i dokonają redukcji. Bo dla innych członków to mogłoby być trudne. Zdecydowana większość producentów ropy jest skrajnie uzależniona od cen surowca. Gdy spadają, maleją ich wpływy eksportowe, podstawa utrzymania, i zaczyna się dramat. Arabia Saudyjska i Rosja mają ten luksus, że stać je, żeby zrezygnować z części wpływów za cenę utrzymania stawek.