Rosyjskiego węgla miało nie być w Polsce już przed prawie siedmioma laty. W wirze kampanii wyborczej działacze PiS zapewniali – choćby ówczesny szef klubu parlamentarnego Mariusz Błaszczak – że jak wygrają, to ani jedna tona ruskiego węgla nie wjedzie do Polski. Ani jedna! Górnicza Solidarność piała z zachwytu. Będzie inaczej niż za Donalda Tuska i Ewy Kopacz, którzy razem do kupy pogrążyli polskie górnictwo i przy okazji zostawili kraj w ruinie.
Za tych dwóch wymienionych premierów wydobywaliśmy ok. 80 mln ton, a w roku przejęcia władzy przez PiS prawie 72 mln. W poprzednim roku, za premiera Mateusza Morawieckiego, górnicy nafedrowali 54 mln ton, z czego ok. 14 mln ton koksowego. Nie wchodzi do bilansu energetycznego kraju. Na potrzeby energetyki zawodowej i państwowych elektrociepłowni potrzebowaliśmy w 2021 r. 31–32 mln ton. Import z Rosji musi więc robić wrażenie.
Warto to przypominać, bo rosyjski węgiel miał w Polsce przez te ostatnie siedem lat (niespełna) rządów PiS całkiem dobre wzięcie, a obietnice wyborcze natychmiast poszły do kosza.
Czytaj też: Czy Polska przestanie importować gaz, ropę i węgiel z Rosji?
10 mln ton węgla z Rosji
Teraz mamy problem: węgiel jest nam potrzebny, ale wojna na Ukrainie domaga się tego samego co PiS przed laty. Embarga. Ani jedna tona nie powinna wjechać do Polski. No i rząd Morawieckiego znalazł się w pozycji żaby, która chce być równocześnie i mądra, i piękna.