Przez niemal rok premier, podobnie jak poprzednik, unikał wiążącej deklaracji w sprawie wejścia Polski do strefy euro. Teraz nieoczekiwanie oświadczył, że już w 2011 r., czyli za 3 lata, złotówka zostanie zastąpiona przez euro. Zwolennicy wspólnej waluty od dawna czekali na taką deklarację, potwierdzającą nasze zobowiązanie, przyjęte w traktacie akcesyjnym.
Na razie jednak niemal nikt nie wierzy, że w tym terminie jest to możliwe. Owszem, polska gospodarka ma się nieźle, spełnienie warunków określających dopuszczalny poziom inflacji, deficytu budżetowego, długu publicznego i poziomu stóp procentowych wydaje się całkiem realne, ale to, niestety, nie wystarczy. Konieczne zmiany w konstytucji (dziś zapisano w niej, że tylko NBP może emitować walutę, ustala parametry polityki pieniężnej i odpowiada za wartość pieniądza) wymagają poparcia 2/3 wszystkich posłów, a więc także PiS. Z pierwszych komentarzy jego liderów wynika, iż do zgody politycznej w tej sprawie jest bardzo daleko. Może więc w następnych wyborach (właśnie w 2011 r.) to będzie dodatkowa stawka: albo PiS, albo euro?
Druga wielka, choć pewnie łatwiejsza do pokonania, rafa to nikły poziom technicznych, ale dość skomplikowanych przygotowań. Zarówno w Ministerstwie Finansów jak i w NBP (przez ostatni rok szykując kolejne raporty bank centralny dzielił włos na czworo analizując bez końca korzyści i koszty porzucenia złotówki) wydają się one w powijakach, a współpraca między tymi instytucjami kuleje. Co gorsza, same żmudne i długotrwałe negocjacje między Komitetem Ekonomiczno-Finansowym Unii a polskim rządem, m.in. w sprawie terminu przystąpienia i poziomu wymiany złotówek na euro, jeszcze się nie rozpoczęły. Krótko mówiąc, jesteśmy w lesie, z którego Słowacja (od stycznia będzie miała euro) wychodziła 5 lat. Mało prawdopodobne, że uda nam się znaleźć ścieżkę na skróty. Ale jest przynajmniej azymut.