Gdy inflacja rośnie, nadchodzi czas podnoszenia stóp. Jeszcze lepiej leciutko nimi poruszyć, gdy na wyższe ceny dopiero się zanosi. Cel jest oczywisty: nie dopuścić, by strumień pieniądza rósł szybciej, niż przybywa towarów i usług. Skąd wiadomo, kiedy to robić?
Choć zapewne nikt nie liczy lepiej niż bankowcy, to w tym akurat przypadku precyzyjnych wskaźników obecnie się nie stosuje. Coraz większą rolę odgrywa bowiem… intuicja. Im bardziej otwarta jest gospodarka (a nasza już do takich należy), tym trudniej wymyślić algorytm, po zastosowaniu którego komputer pokaże, czy strumień pieniędzy nie rośnie nadmiernie. Trzeba obserwować, co dzieje się nie tylko w kraju, ale i za granicą, co może mieć wpływ na nasze ceny i kurs złotego. Strumień złotych może na przykład wezbrać, gdy rodacy pracujący za granicą przysyłają do kraju sporo pieniędzy i obcą walutę trzeba zamienić na naszą.
Członkom Rady Polityki Pieniężnej, którzy decydują o wysokości stóp, pomaga w podjęciu decyzji zespół analityków NBP. Przygotowują oni tzw. projekcję inflacji, którą stopami właśnie można skorygować. Ich podniesienie oznacza, że pieniądz staje się trudniejszy. Najpierw dla banków komercyjnych. One bowiem kupują od NBP złote po cenie, jaką wyznaczają stopy. Obecnie ta cena (chodzi o stopę referencyjną NBP) wynosi 3,5 proc. rocznie. – To oznacza, że klienci, którzy biorą kredyt w banku, zapłacą co najmniej te 3,5 proc. plus marżę dla pożyczkodawcy – wyjaśnia Krzysztof Pietraszkiewicz ze Związku Banków Polskich. Im wyższe stopy, tym kredyt staje się droższy.
W sytuacji odwrotnej, gdy ceny konsumpcyjne stoją w miejscu i zagrożenie inflacyjne pozostaje niewielkie, bank centralny może chcieć ożywić gospodarkę i wtedy cenę pieniądza obniża, redukując stopy procentowe. W ustawie o NBP jest jednak wyraźnie powiedziane, że może tak postąpić tylko wtedy, gdy nie koliduje to z jego zadaniem głównym, czyli pilnowaniem stabilności cen.
Wysokość stóp ustala wybierana na 6-letnią kadencję dziesięcioosobowa Rada Polityki Pieniężnej. Na jej czele stoi prezes Narodowego Banku Polskiego. To w tym gronie, z reguły co miesiąc, uzgadnia się wspólne stanowisko w tej sprawie. Zwolenników restrykcyjnej polityki monetarnej, szczególnie mocno pilnujących, by hydra inflacji nie odrastała, zwykło nazywać się jastrzębiami. Rządzący ich nie lubią, bo zazwyczaj głosują za wcześniejszymi i większymi podwyżkami stóp, co siłą rzeczy po pewnym czasie tłumi gospodarczy wzrost. Po przeciwnej stronie są gołębie, czyli ci członkowie RPP, którzy wzrostu cen boją się mniej i chętniej politykę monetarną luzują, obniżając stopy. Zwykło się uważać, że w ten sposób chcą oni nieco pomóc gospodarce, a czasami rządowi.
Kiedy pieniędzy jest za dużo
Każdemu z nas pieniędzy niemal zawsze brakuje. Zwłaszcza gdy benzyna drożeje, rachunki za prąd rosną, ceny paliw odbijają się na cenach żywności, a zarobki niewiele się zmieniają. Jeżeli pracujemy w firmie prywatnej, to bank centralny na nasze narzekania może nie zwracać większej uwagi. Właściciel firmy da nam podwyżkę tylko wtedy, gdy firma zdobędzie nowych klientów, zwiększy sprzedaż i będzie ją na to stać. W przeciwnym razie groziłoby jej przecież bankructwo – pracodawca nie zarobiłby na podwyżki płac.
Trochę inaczej ma się sprawa z zatrudnionymi w przedsiębiorstwach, gdzie liczy się nie tylko bilans i zyski, ale także siła związków zawodowych. Tu bank centralny musi mieć się na baczności. Rozgoryczeni pracownicy takich instytucji mogą bowiem wystrajkować dodatkowe pieniądze, które nie będą mieć pokrycia we wzroście ich wydajności, a więc także w produkcji. W ten sposób strajkujący spowodują, że w gospodarce pieniędzy zrobi się za dużo.
Na wielką skalę przeżywaliśmy to na progu transformacji, po tak zwanym urynkowieniu cen żywności. Wtedy wszystkie inne ceny także dramatycznie wzrosły. I wówczas rząd ugiął się pod powszechnym żądaniem, by ten wzrost społeczeństwu zrekompensować. Wypłacił każdemu po 600 zł „wałęsówki”, co uruchomiło kolejną falę podwyżek cen. Słowem − pożar próbowano gasić benzyną. Ujarzmianie szalejącej inflacji trwało dziesięć lat.
Skąd wiadomo, kiedy pieniędzy robi się za dużo? – Zwykle wiadomo dopiero po fakcie, bo tego dokładnie zmierzyć się nie da – twierdzi prof. Dariusz Rosati, były członek Rady Polityki Pieniężnej. – Sytuację ocenia się „po owocach”, czyli wtedy, gdy skutki są już widoczne, a GUS pokazuje, że ceny rosną szybciej niż gospodarka. To oznacza, że pieniądz stał się zbyt tani, co może prowadzić do powstawania bąbli spekulacyjnych, np. do ostrego wzrostu cen mieszkań, kupowanych często na kredyt, którego potem ludzie nie potrafią spłacić. Tak zaczął się choćby ostatni międzynarodowy kryzys finansowy. Z kolei w 2000 r. mieliśmy do czynienia z bańką internetową. Na giełdach całego świata ceny firm nowych technologii osiągały niczym nieuzasadnione pułapy. I nagle szacunki wartości firm i szans ich wzrostu zostały zrewidowane, bańka pękła, na giełdach zapanowała bessa, w gospodarce kryzys.
Żeby do krachu, przynajmniej w skali kraju, nie dopuścić, wkracza RPP i podnosi stopy procentowe, czyli cenę pieniądza. W Polsce Rada Polityki Pieniężnej na serio zaczyna rozważać podwyżkę stóp, gdy uznaje, że poziom inflacji rocznej może przekroczyć 2,5 proc. Europejski Bank Centralny swój cel inflacyjny określa na poziomie nieco poniżej 2 proc., a więc podobnie jak my. Szybszy wzrost cen uznawany jest za niepożądany. Jego ofiarą przede wszystkim stają się grupy ekonomicznie najsłabsze: pracownicy najgorzej wykształceni, ludzie świeżo po szkołach, emeryci, pracownicy sfery budżetowej. Zanim jednak obywatele zauważą, że inflacja niszczy im wartość zarobków, oszczędności i wypłacanych emerytur, ręce zaciera minister finansów. Budżetowi bowiem na krótką metę wzrost cen całkiem dobrze służy. Rosną przecież wpływy państwa z podatków pośrednich.
Głównym zadaniem banku centralnego zapisanym w ustawie o NBP jest właśnie utrzymanie stabilności cen. Jest ono wykonane, jeśli inflacja trzyma się wyznaczonego celu. Obecnie jest to 2,5 proc. rocznie. Dopuszcza się wahania o 1 punkt procentowy w górę i w dół. W ostatnich latach tak ustalony cel z reguły udawało się osiągnąć. Nic dziwnego, że stabilny złoty jest coraz bardziej ceniony i szanowany.
Wyższe stopy duszą gospodarkę
Podniesienie stóp procentowych uruchamia machinę, której wpływ gospodarka może odczuć dopiero po wielu miesiącach, czasem nawet i po dwóch latach. Najpierw banki komercyjne podniosą cenę kredytów, pożyczki staną się trudniej dostępne. To może zniechęcić do zadłużania się nie tylko konsumentów (którzy kupią mniej pralek, telewizorów czy samochodów, powodując zmniejszenie popytu krajowego); także właściciele przedsiębiorstw dłużej pomyślą, zanim wezmą kredyt na inwestycje. Jeśli jest zbyt drogi, trudno go będzie zwrócić. Niektórzy w ogóle zrezygnują z modernizacji i powiększania mocy produkcyjnych. Będą też tacy, którzy zamiast inwestować, zaniosą wolne środki do banku, bo uznają, że na lokatach zarobią więcej i bez ryzyka. Gospodarka zacznie hamować.
Zbyt gwałtowna walka z dżumą, czyli nadmierną inflacją, może więc wpędzić gospodarkę w inną, również groźną chorobę – stagnację gospodarczą. Banki centralne w rozwiniętych gospodarkach poruszają więc stopami nad wyraz ostrożnie. Nasza Rada Polityki Pieniężnej też kilka lat temu zmniejszyła mocno pasmo wahań. Można powiedzieć, że już nie rusza całą stopą, ale palcem.
Zbyt ostra podwyżka stóp, zmniejszająca popyt na dobra konsumpcyjne, oznacza też spadek dochodów z VAT do budżetu. Kurczy się rynek pracy, rośnie bezrobocie, ponieważ firmy rezygnują z inwestycji. Co gorsza, maleje nadzieja na wzrost zatrudnienia w przyszłości. Jedni tracą pracę, innym maleją zarobki. Cena za walkę z inflacją zawsze jest wysoka, w dodatku nie wszyscy płacą po równo. Rośnie kierowane przeciwko rządowi społeczne niezadowolenie. Ludzie przy najbliższych wyborach wystawiają więc rachunek politykom.
W dłuższym horyzoncie czasowym cele rządu i NBP są takie same – stabilna waluta służy przecież ludziom i gospodarce. Na krótką metę jednak w relacje Ministerstwa Finansów oraz banku centralnego wpisany jest konflikt. Wybucha wtedy, gdy wyższe stopy chłodzą gospodarkę, gaszą wzrost i powodują utratę popularności ekipy rządzącej. W przeciwieństwie do rządu NBP jest od wyborców niezależny. Zarówno prezes, jak i pozostali członkowie Rady Polityki Pieniężnej mają zagwarantowaną sześcioletnią kadencję, za swoje decyzje nie ponoszą konsekwencji politycznych, choć raz do roku Sejm obraduje nad sprawozdaniem prezesa NBP poświęconym polityce pieniężnej. Natomiast kiedy bank mocno przykręca śrubę, to można się spodziewać, że ekipa rządząca może przegrać najbliższe wybory.
W tej sytuacji trudno się dziwić, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat byliśmy świadkami wielu spektakularnych konfliktów między Ministerstwem Finansów a NBP. Pierwszy wybuchł w drugiej połowie lat 90., gdy prezesem banku była Hanna Gronkiewicz-Waltz, a ministrem finansów i wicepremierem Grzegorz Kołodko. Poszło oczywiście o stopy. Zdaniem Kołodki były one zbyt wysokie. Inflacja wynosiła wtedy około 20 proc. rocznie.
Dzisiaj, po latach, Dariusz Rosati jest skłonny trochę racji w tym sporze przyznać Grzegorzowi Kołodce. – Miał pretensje do pani prezes, że niezbyt skutecznie walczy ze wzrostem cen, zbyt wysokie stopy były tego konsekwencją – przypomina Rosati. Stabilności złotego nie służył bowiem fakt, że każdego dnia, według określonego algorytmu, NBP dewaluował złotego, co napędzało ceny, ze wzrostem których NBP ma walczyć. Hanna Gronkiewicz-Waltz również miała jednak swoje racje. Obawiała się, że zwolnienie tempa dewaluacji naszej waluty odbije się niekorzystnie na opłacalności eksportu.
Dwie strony Świętokrzyskiej
Szefowie NBP też mieli powody, by zgłaszać pretensje do kolejnych rządów. Bank centralny ma obowiązek walczyć z inflacją, ale rząd mu czasem sypie piasek w tryby. Im większe są wydatki państwa, tym ceny rosną szybciej i podnoszenie stóp niewiele daje. Tak więc podczas gdy kolejni ministrowie finansów obarczali NBP winą za schładzanie gospodarki i tłumienie tak potrzebnego wzrostu gospodarczego, bank centralny łatwo odbijał piłeczkę: niech rząd zrobi reformę finansów publicznych, zracjonalizuje wydatki, wtedy stopy można będzie obniżyć i pieniądz stanie się tańszy. Ciężko było jednak z tych rad korzystać. Polityków zawsze paraliżowały jakieś zbliżające się wybory.
To zaś powodowało kolejne konflikty. Rząd Leszka Millera ostro zwarł się z Leszkiem Balcerowiczem, który objął kierownictwo NBP po Hannie Gronkiewicz-Waltz. Sytuacja w finansach publicznych stała się fatalna, rząd AWS zostawił po sobie słynną budżetową dziurę Bauca. Nowy prezes NBP, chcąc zmusić koalicję SLD-PSL do niezbędnych reform, zastosował drakońską kurację – drastycznie podniósł stopy procentowe. Polska gospodarka źle zniosła ten zimny prysznic. W 2001 r. PKB wzrósł zaledwie o 0,7 proc., mniej niż w najbardziej kryzysowym 2009 r. Kto miał wtedy rację? Prof. Rosati, który w tym właśnie czasie był członkiem RPP, uważa, że rada mocno przesadziła. On sam głosował przeciwko tak dużym podwyżkom stóp. Zaliczany był do gołębi, które próbują pomagać lewicowemu rządowi. – Ceny zdusiliśmy o wiele bardziej, niż nas do tego obligował cel inflacyjny – twierdzi Dariusz Rosati. Niestety, gospodarkę także. Aż tak końska kuracja nie była wskazana. SLD przegrał wybory.
Andrzej Bratkowski, obecny członek RPP, dodaje, że od czasów prezesowania Leszka Balcerowicza ludzie uwierzyli w stabilność rodzimej waluty. – Kiedyś, gdy złoty się osłabiał, wiele osób zaczynało kupować dolary. Teraz obserwujemy zjawisko odwrotne. Ludzie biegną do kantoru, żeby po dobrej cenie sprzedać obcą walutę. Nasza wiara, że osłabienie złotego jest przejściowe, także stabilizuje ceny. Przeciwko ewentualnej decyzji o podwyżce stóp przemawia brak oczekiwań inflacyjnych w społeczeństwie. Czynnik psychologiczny odgrywa zaś w gospodarce coraz większą rolę.
Ciągłe iskrzenie po obu stronach ulicy Świętokrzyskiej w Warszawie, gdzie mieszczą się NBP i Ministerstwo Finansów, prowokowało próby ograniczania niezależności banku centralnego. Najpierw PSL, a potem szef Samoobrony Andrzej Lepper usiłowali wprowadzić zmiany do ustawy o NBP. Miały one polegać na tym, by oprócz stabilności cen dopisać bankowi także obowiązek dbałości o wzrost gospodarczy. Próby spaliły na panewce, gdyż na krótką metę oba cele są ze sobą sprzeczne. NBP ma tylko jedno narzędzie hamowania inflacji, czyli stopy procentowe. Gdy do gospodarki trafia zbyt dużo pieniędzy i stają się za tanie, trzeba ich cenę podnieść, podnosząc stopy. Dopisanie dbałości o wzrost nakazywałoby stóp nie ruszać. W banku tych dwóch celów nie da się wprost ze sobą pogodzić.
Stopy nasze i wasze
Przez cały okres transformacji Rada Polityki Pieniężnej walczyła tylko z jedną gnębiącą nas chorobą: był nią nadmierny wzrost cen. W 2001 r. byliśmy blisko recesji, ale deflacja, czyli spadek cen, pozostała nam obca. Aż trudno uwierzyć, że jest jeszcze gorsza od inflacji i o wiele trudniej z nią walczyć. – To właśnie deflacji boją się dziś najbardziej Stany Zjednoczone i kraje eurolandu – uważa Andrzej Bratkowski, członek obecnej RPP. Wtedy ceny spadają, co na początku wydaje się dobre dla konsumentów. Ci jednak wstrzymują się coraz bardziej z zakupami. Liczą na jeszcze większy spadek cen i gospodarka wpada w coraz większe kłopoty. Zwłaszcza że państwa, które mają długi (a dzisiaj wszystkie są zadłużone), z przerażeniem patrzą, że ich realna wartość rośnie. Ubywa miejsc pracy, szaleje bezrobocie, spadają zarobki. Jednocześnie maleją dochody z podatków, więc rządy nie mogą uruchamiać programów interwencyjnych.
Żeby odwrócić te złe tendencje, trzeba „dorzucić do kotła”, czyli dosypać gospodarce pieniędzy. Polityka pieniężna zarówno amerykańskiej Rezerwy Federalnej (FED), jak i Europejskiego Banku Centralnego polega obecnie na tym, by uczynić pieniądz łatwo dostępnym i względnie tanim. Stopy procentowe utrzymywane są więc na wyjątkowo niskim poziomie, niższym od inflacji. Dopóki nie ma zagrożenia nadmiernym wzrostem cen, taka polityka nie jest groźna – twierdzą ekonomiści. Gdyby ceny zaczęły rosnąć, w górę pójdą także stopy.
Tani pieniądz w USA i w eurolandzie może jednak przysporzyć kłopotów innym krajom, na przykład Polsce. Nasza polityka pieniężna musi uwzględniać nie tylko krajowe zjawiska i tendencje, ale także to, co się dzieje poza naszymi granicami.
– RPP musi pilnować, by nie pogłębiała się różnica między wysokością stóp procentowych w Polsce i w innych krajach – ostrzega Krzysztof Pietraszkiewicz ze Związku Banków Polskich. Gdy staje się zbyt duża, rodacy chętniej biorą kredyty nominowane w walutach obcych. Są przecież niżej oprocentowane. Gorzej, że przy zawirowaniach kursowych wysokość rat staje się nieprzewidywalna. Kredytobiorcy wpadają z deszczu pod rynnę, a banki mają coraz więcej zagrożonych kredytów.
Wysokie stopy procentowe hamują wprawdzie wzrost cen, ale w otwartej gospodarce mogą go także napędzać. Zachęcają bowiem zagraniczny kapitał inwestycyjny do kupowania polskich papierów skarbowych. Stopy wpływają także (choć niebezpośrednio) na ich wyższe oprocentowanie. Wówczas NBP, napotykając wyższy popyt na złote, musiałby dodrukować pieniądzy. Na szczęście ma także inne sposoby osuszania rynku. Można powiedzieć, że emitując tak wiele obligacji minister finansów niweczy wysiłki banku centralnego, który koncentruje się na walce z inflacją. Każda z instytucji siłą rzeczy wiosłuje trochę w inną stronę.
Im bardziej gospodarka jest rozwinięta, tym politykę pieniężną prowadzić trzeba subtelniej. Obecnie RPP, jeśli w ogóle rusza stopami, to powoli i z rozmysłem. Jest to możliwe dzięki skutecznemu poskromieniu inflacji w poprzednich latach. Co więcej, to widmo deflacji straszy dziś świat bardziej niż inflacja. Ale inflacja zawsze łatwo się odradza.