Miej własną politykę.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Ostatni rozdział

AAAaaaaby zamówić magisterkę

W Polsce za napisanie komuś pracy dyplomowej grozi do trzech lat więzienia. W Polsce za napisanie komuś pracy dyplomowej grozi do trzech lat więzienia. quinn.anya / Flickr CC by 2.0
Kiedyś, jeszcze w czasie studiów, rozejrzałem się po sali wykładowej. Siedziało 150 osób. Dla 20 z nich napisałem prace za pieniądze – zwierza nam się autor, który przez lata robił to na skalę masową. Zgodził się z nami rozmawiać, bo – jak mówi – chce zamknąć ten rozdział swego życia. Ale wielu jego konkurentów z pewnością pozostanie na rynku.
Komu pracę, komu?Piotr Socha/Polityka Komu pracę, komu?

Chcę powoli zamykać ten interes, bo jestem po prostu zmęczony. Dobiegam trzydziestki. Mam doktorat z nauk humanistycznych. Jako inne osoby napisałem ponad 60 magisterek i licencjatów. Jeśli dodać wszystkie prace semestralne, roczne, prezentacje maturalne, liczby pójdą w setki. Od kilku lat pracuję w administracji, w zawodzie luźno związanym z moim wykształceniem. Ale zamierzam się skupić na swojej działce naukowej, która stanowi dla mnie wyzwanie. Ciekawi też opinię publiczną. Dziś wieczorem będzie ze mną wywiad w telewizji.

Piszę dla pieniędzy. Zacząłem w ogólniaku. Kolega poprosił. Chodziło o wstęp do pracy magisterskiej. Od tamtej pory nie brakuje mi zleceń, mimo że nie ogłaszam się w Internecie i jestem drogi. Działające półoficjalnie spółdzielnie piszące prace biorą 15–35 zł za stronę, ja – 100 zł. Magisterka u mnie kosztuje od 5 do 10 tys. zł. Jestem w stanie napisać w tydzień, jednocześnie 8 godz. pracując w biurze. Ale najlepszy zarobek to licencjaty – dwa dni i 2–3 tys. zł do przodu. Przy zleceniach nagłych – więcej. Gdy zapas czasu jest większy, schodzę z ceny. Niektórzy stali klienci zgłaszają się do mnie z półtorarocznym wyprzedzeniem. Robię komuś pracę semestralną, potem on się umawia na licencjat i od razu na magisterkę.

Piszę nie tylko dla studentów. Piszę dla wszystkich, którzy zapłacą. Miałem kiedyś zlecenia od początkujących dziennikarzy. Albo dzwoni raz klient: właśnie się obroniłem, piąteczka! Po godzinie dzwoni znowu i pyta: ile by kosztował doktorat? Sympatyczny kolega, ze studiów. Pisałem mu różne prace. Mówię: mogę ci zrobić ten doktorat, to potrwa jakieś trzy miesiące, ale koszt minimum 30 tys. zł. Doktoratów nie piszę właśnie dlatego, że za mniej mi się nie opłaca, a na taki wydatek mało kogo stać. Miewam za to zlecenia z zagranicy. Od polskich studentów na stypendiach, ale też od obcokrajowców.

Świadczę swoje usługi w sposób rzetelny. Piszę sam i nigdy nie sprzedaję tego, co już raz sprzedałem. Większość prac zrobiłem z ekonomii, marketingu i zarządzania. Kiedy słyszę „System motywacji w przedsiębiorstwie X”, od razu mam plan przed oczami. Prace licencjackie nie muszą być superoryginalne. Wystarczy pokazać, że ktoś zna teorie i że potrafi przy ich użyciu opisać sytuację w jakiejś firmie. Przy magisterkach trzeba się bardziej postarać, postawić jakąś tezę.

Najwięcej zleceń mam ze szkół prywatnych, ale ludzie z SGH i prawnicy to też moja żelazna klientela. Jednego roku przyszły do mnie tłumy pierwszoroczniaków z SGH po prace z tego samego przedmiotu – podbijałem stawkę, a oni ciągle się zgadzali. I tak napisałem kilkanaście prac na zaliczenie u tego samego wykładowcy. Ostatnio zgłasza się coraz więcej studentów szkół mniej oczywistych, takich jak Akademia Obrony Narodowej. Piszę im o logistyce, bezpieczeństwie narodowym, bezpieczeństwie wewnętrznym. Nie mam kontaktu ze studentami nauk ścisłych. Za to czasem trafi się ktoś z Akademii Sztuk Pięknych, SGGW.

Nie lubię pisać prac na seminaria moich profesorów. To nie wyrzuty sumienia, ale pewien dyskomfort – w czasie studiów też czułem się dziwnie, gdy ktoś na zajęciach opowiadał o swojej pracy, którą ja pisałem.

Z klientami spotykam się najchętniej tylko raz. Wybieram miejsca, które znam, knajpy studenckie z tłumem ludzi. Wcześniej, w rozmowie telefonicznej proszę o przyniesienie tego, co ktoś ewentualnie już ma, pytam o nazwisko promotora, nazwę katedry. Czasem dzwonię na wydział i przedstawiam się jako student. Sprawdzam, czy nie przekręca na przykład nazwiska promotora, bo to się zdarza. To też pomaga wejść w buty klienta, w jego skórę. Potem przechodzę na komunikację elektroniczną (wiem, że anonimowość, którą daje, jest złudna, ale nikt nic lepszego nie wymyślił). Jeśli zamówi pani licencjat o gatunkach papug w Ameryce Łacińskiej, dzień po spotkaniu dostanie pani ode mnie maila ze strukturą pracy i zarysem bibliografii. Na dysku zewnętrznym mam co najmniej kilkaset książek, w domu – tony, bo kupuję książki nałogowo. Mój mail ze szkicem wysyła pani do promotora, który ocenia: pani Asiu, pierwszy rozdział świetny, drugi do kitu, trzeci trzeba trochę przerobić. I tak pracujemy, w trójkącie komunikacyjnym: ja, klient, promotor. Klient przesyła mi mail od promotora, ja piszę odpowiedź, klient to kopiuje i wysyła z własnego adresu mailowego. Wszelkie przeróbki, dopiski są wliczone w cenę – aż do obrony. Bywa, że profesorowie tych prac w ogóle nie czytają, ale bywa, że każą uzupełniać o swoje książki albo inną literaturę. Przyjmuję wszystkie wskazówki, czytam, uzupełniam. Coraz szerszą modą stają się prace oparte na własnych badaniach. Czasem dostaję wypełnione arkusze albo spisane wywiady. Jeśli nie, od razu mówię, że nie będę biegał z ankietami po Warszawie. Wpisuję wymyślone dane do specjalnego programu do obliczeń statystycznych. Nie zdarzyło mi się pomylić terminologii albo jednostki miary. Wiele rzeczy mnie interesuje, dzięki temu mam może powierzchowną, ale dość szeroką wiedzę z różnych dziedzin. Bywa jednak, że promotor nabiera podejrzeń. Wtedy strategia jest prosta: wszystko dementować. Nie możesz powiedzieć nawet, że siostra sprawdza ci interpunkcję – powtarzam klientom. Jeśli ktoś się przyzna do małego kłamstewka, będą drążyć.

Moi klienci dzielą się na dwie główne grupy. Jedna to ludzie rzeczywiście zarobieni, którzy nie mają czasu na kończenie studiów. Na IV roku poszli do pracy, szef chce, żeby mieli dyplom, ale tak im przykręca śrubę, że nie mają kiedy go zrobić. Tacy klienci są wygodni, nie muszę im tłumaczyć, dlaczego moja usługa kosztuje, ile kosztuje. Druga grupa to po prostu lenie, bo – zwłaszcza licencjat – napisać potrafi każdy.

Z kolegami, którym robiłem prace, często urywają się kontakty. Unikają tego tematu. Bywam czasem na dziwnych imprezach oblewania mojej magisterki. Część gości wie, że to ja jestem autorem, część nie, część się domyśla. Oczywiście na pytania, czy napisałem, zawsze odpowiadam: absolutnie nie. Na rynku warszawskim jestem półanonimowy. Kilkaset osób zna mój zawód, wszyscy znajomi. Sieci społeczne odżywione kapitałem zaufania to moje podstawowe źródło zleceń. Wiedzą też ci koledzy, z którymi studiowałem, a którzy dziś sami wykładają. Ale moi mistrzowie na uczelni, jak sądzę, nie mają pojęcia.

Gdyby ktoś mnie wsypał, grozi mi do trzech lat więzienia. W środowisku akademickim, brzydko mówiąc, wyjebaliby mnie ze wszystkiego, z czego mogliby mnie wyjebać. Z mojej pracy oficjalnej też – na starcie musiałem przedstawić świadectwo o niekaralności. Czy się boję? Tyle lat w tym pracuję, że się nie zastanawiam. Zachowuję podstawowe zasady bezpieczeństwa, korzystam z telefonów na karty, często zmieniam numery, konta bankowe. Pocztę mam na zagranicznych serwerach, liczę, że nie są zbyt często sprawdzane. W Internecie mają większe problemy niż szukanie kogoś, kto zarabia kilka tysięcy złotych miesięcznie na pisaniu licencjatów. Nie wiem, co grozi moim klientom, nie interesuje mnie to. Sęk w tym, że właściwie nie sposób nam nic udowodnić. Znam doskonale sposób działania systemów antyplagiatowych. Można je oszukać na dziesiątki sposobów. Ja oszukuję w najprostszy, po prostu za każdym razem piszę nową pracę. A rozróżnienie między – dozwolonymi przez prawo – konsultacjami przy pisaniu a napisaniem komuś pracy wymagałoby rozciągniętego na lata procesu. Z tej luki w prawie korzystają firmy ogłaszające w Internecie swoje usługi jako całkowicie legalne (choć, co ciekawe, wszystkie te oferty są anonimowe).

O tym, jak mój zawód jest postrzegany, rozmawiam tylko, gdy jakiś dobry znajomy mnie pyta. Sam nie roztrząsam dylematów etycznych. Może nie jestem etyczny, a może inaczej pojmuję etykę. Dopiero chrześcijaństwo wprowadziło abstrakcyjną kategorię grzechu. Dawniej za cnotę uważano dyspozycję do życia we wspólnocie. A ja wypełniam pewną lukę ekonomiczną, więc jestem pożyteczny dla wspólnoty. Oczywiście, można powiedzieć, że tylko w krótkiej perspektywie, że w dłuższej zakłócam jej porządek. Jasne, że zdaję sobie sprawę, jaka jest szkodliwość tego, co robię, dla jednostki, która ode mnie kupuje, dla całego systemu. Jestem świadom skutków mojej działalności. Oczywiście, że mi się one nie podobają. Ale na co dzień skupiam się na tym, że realizuję swój styl życia i mam z tego satysfakcję. Spełniam się zawodowo, bo wykorzystuję swoje umiejętności, swój potencjał. Piszę szybko, podobno dobrze. Ten styl życia określa mój sposób funkcjonowania w świecie – dla mnie Warszawa to sieć bibliotek, archiwów, instytutów, telefon z setkami numerów. Lubię to. Choć gdybym na tym nie zarabiał, tobym nie pisał. Znajomi mówią czasem: jesteś najbardziej luksusową kurwą w tym mieście. Nie obrażam się, każdy ma swój zawód.

Moja mama wie, co robię. Wie też moja dziewczyna. Jak większości kobiet, z którymi byłem, w życiu ze mną bardziej niż etyka przeszkadza jej logistyka – że nie mogę się spotkać, że ciągle pracuję. Ale i mnie po tylu latach męczy już spanie maksymalnie 5 godz. na dobę i życie z nieustanną zadyszką. Dlatego chcę wyhamować.

Czy się nie boję, że w końcu to we mnie uderzy? Że moje dziecko, jeśli kiedyś będę je miał, trafi na nauczycielkę, która nie była w stanie zrobić magisterium, ale je dostała za kupioną ode mnie pracę? Nie wiem. Wiem, że jeśli moje dziecko będzie chciało kupić pracę, to zrobię wszystko, żeby nie kupiło. Na pewno mu jej nie napiszę. Ale dyskusje etyczne o tym nie mają dla mnie sensu.

Polityka 12.2012 (2851) z dnia 21.03.2012; Coś z życia; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Ostatni rozdział"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Klasyki Polityki

Uczulenie na ludzi. Skąd się bierze ekstremalna nieśmiałość

Ekstremalna nieśmiałość – tak określa się fobię społeczną. To lęk przed byciem obserwowanym i ocenianym, przed kompromitacją i upokorzeniem. Dziś, gdy przez życie idzie się przebojem, musi być szczególnie dotkliwy. Mało teraz miejsca dla nieśmiałych.

Joanna Podgórska
17.09.2005
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną