Znikają zadłużone „porodówki” w małych miejscowościach. Podobny los czeka 77 następnych. O ich przyszłość zapytała w interpelacji posłanka Lewicy Marcelina Zawisza, ale wiceminister zdrowia Janusz Cieszyński nic na ten temat nie ma do powiedzenia, ponieważ żadnych planów wobec oddziałów ginekologiczno-położniczych nie ma NFZ. To polityka chowania głowy w piasek, bo problem narasta, a poszczególne „porodówki” zamykane są chaotycznie, niezależnie od tego, jak daleko jest do następnej. Jeśli nie wezmą go „na klatę” samorządy lokalne, będą miały przeciwko sobie mieszkańców.
Znikające porodówki, dramatyczny brak lekarzy
77 „porodówek”, które najprawdopodobniej zostaną zamknięte, to te, w których rocznie rodzi mniej niż 400 kobiet. A nierzadko dużo mniej – w 2018 r. w Rawie Mazowieckiej przyszły na świat zaledwie 52 noworodki, w Centrum Zdrowia „Abis” w Łodzi – 48, w Kostrzynie nad Odrą – 179. Nawet gdyby NFZ za utrzymywanie „porodówek” płacił dużo więcej, to nie miałoby to sensu, mimo że mieszkańcy ich bronią. Chodzi bowiem nie tylko o pieniądze. Na przykład w Ustrzykach Dolnych na Podkarpaciu w 2018 r. przyszło na świat tylko 182 dzieci, czyli personel odbierał poród mniej więcej co drugi dzień. Ale „porodówka” musiała być w gotowości przez 24 godziny na dobę, trzeba więc było zatrudniać aż 14 położnych i czworo lekarzy. Tymczasem zarówno pielęgniarek, jak i lekarzy dramatycznie brakuje.
W całym kraju zamykane są z tego powodu oddziały, do których są kolejki chętnych.