Artur Andrus śpiewa: „Dobrze, że człowiek nie wie, co go czeka”. Niestety, dzięki Hannie Zdanowskiej wiem, co może się zdarzyć, gdy wrócę do szkoły na egzaminy maturalne. Zakażę się lub – jeśli już jestem zakażony – przekażę wirusa innym. Wrócę do domu i prędko z niego nie wyjdę. Zostanę bowiem poddany kwarantannie. Wszyscy nauczyciele, którzy wezmą udział w egzaminach, zostaną potem na kilka tygodni zamknięci w domach. Niektórzy może nawet umrą.
Prezydent Łodzi kazała zbadać pracowników żłobków i przedszkoli. Okazało się, że co siódmy był zakażony koronawirusem i może zagrażać dzieciom oraz współpracownikom. Lepiej więc, żeby osoby z wynikiem pozytywnym, czyli aż 14 proc. pracowników, nie przychodziły do pracy. To uświadomiło wszystkim, jak wielka jest skala zagrożenia. Jeśli podobnie „pozytywni” są nauczyciele, którzy będą nadzorować egzaminy maturalne, epidemia wybuchnie ze zdwojoną siłą. Szkoły będą jak kopalnie na Śląsku, a nauczyciele jak górnicy. Niestety, nie będzie można nawet rozważać, czy odciąć Śląsk od reszty kraju, gdyż szkoły są wszędzie, a nie tylko w jednym regionie Polski.
Gdyby nie decyzja Hanny Zdanowskiej, nie wiedziałbym, co mnie czeka. Poszedłbym na maturę, wrócił, dowiedziałbym się o obowiązkowej kwarantannie dla wszystkich, którzy pracowali przy egzaminach. Uznałbym, że to przypadek, któremu nie dało się zapobiec. Niefortunny zbieg okoliczności. Kto mógł przewidzieć, że koronawirus uderzy tym razem w oświatę?