Mało brakowało, a wprowadzono by zasadę, że matura należy się każdemu, kto ukończył szkołę średnią. Wystarczy, że przyjdzie na egzamin, a już go zdał. Wynik – od zera do stu procent – wpisze się na świadectwo. Język polski, matematyka na zero procent? No i co z tego? Od uczelni będzie zależało, czy przyjmie kandydata, który „zdał” maturę na zero procent. Tego chciało środowisko akademickie, przede wszystkim ze szkół prywatnych. To wielkie marnotrawstwo, że co roku ok. 50 tys. absolwentów liceów i techników nie może podjąć studiów z powodu niezdanej matury.
Anna Zalewska była jednak innego zdania. Uważała, że poprzeczkę należy podnieść znacznie wyżej. Wzorem dla pani minister była przedwojenna edukacja. W tamtych czasach maturzysta należał do elity, wiedział i potrafił więcej niż dzisiejszy magister. No i był patriotą, dla kraju gotów oddać życie. Takiego maturzystę chciałaby Anna Zalewska odtworzyć. Do tego potrzebna była dobra zmiana: przywrócenie czteroletniego liceum i podniesienie wymagań. Może nie aż tak, jak było przed 1939 r., ale prawie.
Kanon lektur trzeba znać
Anna Zalewska odeszła z MEN, ale idea podniesienia poprzeczki pozostała. Kruczkiem w głowie dla obozu władzy i kolejnych ministrów – Dariusza Piontkowskiego oraz Przemysława Czarnka – stał się kanon lektur. Nie może być tak, argumentowano, że młodzież omawia na lekcjach Gombrowicza (homoseksualista) czy Schulza (Żyd), a nie zna Sienkiewicza (tradycjonalista) albo Wojtyły (trzeba przedstawiać?). W ogóle w nauczaniu języka ojczystego wszystko stoi na głowie.