Wielotysięczne zgromadzenie zaczęło się skromnie, od – co podkreślił później ze sceny jeden z organizatorów – Rosjanki, która rano przyszła pod ambasadę z kartonowym transparentem. Pikieta trwała cały dzień, zazwyczaj gromadząc kilkudziesięciu, może kilkuset ludzi. Przed godz. 17, na którą zaplanowano wystąpienia polityków i aktywistów, szpaler policyjnych suk stanął przy ul. Belwederskiej i Spacerowej. Od gmachu MON dało się usłyszeć dźwięki bębnów i ukraińskie pieśni.
W powietrzu powiewały flagi Ukrainy, Polski i Unii Europejskiej, ale też sztandary Lewicy i Polski 2050. Tuż przed sceną, przystrojoną banerem „Stop wojnie!”, ktoś nabazgrał na jezdni: „Putin to śmierć”. Kawałek obok dwóch chłopaków wznosiło w powietrze makabryczny portret prezydenta Rosji, wyraźnie upodobnionego do Jokera w wykonaniu Heatha Ledgera. Dało się wypatrzeć i transparenty umiarkowane („Dzisiaj Ukraina, jutro państwa bałtyckie”), i dosadne („Putin, czy ty jesteś p...ęty?”), a nawet dowcipne („Drop LSD, not bombs”). Wśród manifestantów dominowali dwudziestokilkulatkowie. Dlaczego przyszli?
Jagoda, Polska, studentka politologii: – Bo nie wiadomo, kiedy przyjdzie pora na nas. Potrzebujemy wysłać do świata wiadomość, że młodzi ludzie, Polacy i Ukraińcy, chcą od Zachodu pomocy. Nie możemy czekać i patrzeć.
Alex, Hiszpania, pracownik IT: – Wraz z kolegami z różnych części Europy chcemy wesprzeć integralność terytorialną Ukrainy. Stoimy pod unijną flagą, bo symbolizuje jedność europejskich narodów.