Talìja nie obudził tego dnia alarm, ale płacz matki. Przez telefon łkała, że na miasto spadają bomby, że zaczęła się wojna, że ma w tej chwili się pakować i wyjeżdżać. Wraz z bratem zatrzymali się w „schronie przeciwbombowym”, a właściwie w piwnicy pod Kijowem, gdzie ich przyjaciele przechowywali kiszone ogórki i dżemy. Zawsze to lepiej niż w metrze.
Przez kilka dni – Talij nie pamięta dokładnie – byli zbyt przestraszeni, żeby choćby wyjrzeć na zewnątrz. Prawie nie jedli i nie spali, ciągle tylko sprawdzali Instagrama i Twittera, esemesowali do bliskich, nasłuchiwali wybuchów i syren. W niedzielę zadzwoniła mama: jej wioskę, tylko trochę oddaloną od Kijowa, otaczały rosyjskie czołgi. Talij nie chciał opuszczać stolicy, ale gdy rodzina znalazła się w niebezpieczeństwie, nie zastanawiał się ani chwili. Pojechali w stronę Przemyśla.
Jego brat musiał – w związku z powszechną mobilizacją – zostać we Lwowie, ale Talij z matką dostali się do Warszawy. Talij jest transmężczyzną, a w dowodzie osobistym wciąż ma deadname (stare imię) i źle przypisaną płeć. Jego prezydencki dekret nie obowiązuje.
Zgubiony dowód osobisty
Przez granicę nie mogą natomiast przejść tysiące transpłciowych kobiet i osób niebinarnych. Co prawda przyjęta przez Radę Najwyższą Ukrainy ustawa z 2016 r. nieco złagodziła restrykcyjną procedurę prawnej korekty płci, ale ta wciąż jest uciążliwa – nie wszyscy decydują się więc na zmianę dokumentów.