Paval Kuhta chciał jechać walczyć z Rosją zaraz po wybuchu wojny w Ukrainie. Koledzy przekonali go, żeby został w Polsce i zajął się rekrutacją ochotników, bo Białorusinów gotowych umierać za wolną Ukrainę jest więcej.
O wojnie bez romantyzmu
Dwa dni po rozpoczęciu agresji w Domu Białoruskim w Warszawie zapadła decyzja o powołaniu Centrum Pomocy Białoruskim Ochotnikom Walczącym o Ukrainę. Zrekrutowani dołączają do batalionu im. Kastusia Kalinowskiego (polsko-białoruskiego uczestnika powstania styczniowego) walczącego w ramach międzynarodowego legionu, którego powstanie ogłosił w mediach prezydent Wołodymyr Zełenski.
Najważniejsze zadania Kuhty jako koordynatora Centrum to zbiórka pieniędzy i sprzętu oraz rekrutacja ochotników i wysłanie ich na granicę z Ukrainą. Informacje o naborze można znaleźć w mediach społecznościowych Białoruskiego Domu, na Telegramie i Facebooku. Wszyscy są weryfikowani zarówno przez Centrum, jak i stronę ukraińską. W ciągu pierwszych dwóch tygodni wyjechały cztery grupy mężczyzn w wieku od 18 do 60 lat. Ilu ich było dokładnie, Paval Kuhta nie może powiedzieć. Mówi ogólnikowo, że kilkudziesięciu.
O obcokrajowcach walczących z Rosją po stronie ukraińskiej głośno zrobiło się teraz, ale w wojnie trwającej od 2014 r. brali już udział. Jednym z nich był Kuhta.
– W latach 2016–17 walczyłem jako ochotnik w Donbasie. Od szkoły byłem opozycjonistą. Kiedy Rosjanie napadli na Ukrainę, zdecydowałem, że muszę tam pojechać i walczyć.
– Jak zareagowała rodzina?