W tym tygodniu dyrektorzy szkół ponadpodstawowych powinni podać do Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych informacje o tym, ilu uczniów z Ukrainy, którzy dołączyli do placówek w związku z wojną, zamierza zdawać polską maturę. Jak przekazał dyrektor CKE Marcin Smolik, w klasach maturalnych w całym kraju uczy się ok. 60 nowych uczniów z Ukrainy. Według decyzji władz, aby zakończyć edukację i móc ubiegać się o miejsce na uczelniach, muszą zdać to samo co polscy maturzyści, a więc język polski, matematykę i język obcy na co najmniej 30 proc. A także przynajmniej podejść do egzaminu z minimum jednego przedmiotu na poziomie rozszerzonym.
Ukraińcy mogą liczyć na pewne ułatwienia – wydłużenie czasu egzaminu i przetłumaczenie na ukraiński poleceń, także na maturze z polskiego. W tym ostatnim przypadku odpowiedzi muszą być jednak udzielone po polsku. No i, jakże by inaczej, odnosić się do polskich lektur.
Tu nie chodzi o dobro ukraińskich uczniów
Zróbmy eksperyment myślowy: czy jest choć jedna osoba, która sądzi, że przez – optymistycznie licząc – dziesięć tygodni nauki można opanować język i historię jego literatury na tyle, by zdać z niego jakikolwiek egzamin państwowy? No to zróbmy jeszcze jeden eksperyment myślowy: co powiedzieć ukraińskiej nastolatce, która boso uciekała z gruzów po własnym domu, gdy spyta, po co ma przystąpić do egzaminu z języka, którego nie zna, skoro każdy wie, że ona go nie zna?
Dyrektor CKE i minister Przemysław Czarnek podpowiadają: „przepisy w tej chwili nie przewidują innej możliwości”.