Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Sport

3,6 tys. km rowerowego ultramaratonu. „Bo ja nie umiem przegrywać”

Marek Rupiński na mecie Race Across Poland Marek Rupiński na mecie Race Across Poland Damian Ługowski / •
Marek Rupiński nie głowił się nad taktyką. Postanowił, że od pierwszego depnięcia będzie jechał, „ile fabryka dała”.

Założenie niezbyt skomplikowane, zważywszy że chodziło o prawdziwy kolarski Tour de Pologne, czyli Race Around Poland, 3,6 tys. km wzdłuż granic Polski. Od Warszawy, a właściwie od Ursynowa do Ursynowa. 30 tys. m przewyższenia – to uruchamia wyobraźnię.

W nocy z 1 na 2 sierpnia Rupiński jako pierwszy ukończył najdłuższy kolarski ultramaraton w Polsce. Tym samym zdobył kwalifikację do uczestnictwa w Race Across America, najważniejszym na świecie wyścigu ultramaratońskim.

Czytaj też: Polskie wyprawy w Himalaje

Katorżniczy wysiłek

Trasę podzielono na 300-kilometrowe odcinki, a każdy z nich trzeba było przejechać w niecałą dobę, żeby być w zgodzie z regulaminem. Rupińskiemu na całość wystarczyło dziewięć i pół doby, czyli średnio 375 km na 24 godziny. Marek Kolbowicz, mistrz olimpijski w wioślarstwie, czyli sporcie wytrzymałościowym, mówi krótko: – To katorżniczy wysiłek. Poza wszystkim innym trzeba umiejętnie podawać płyny, węglowodany, tłuszcze. Na pewno był suplementowany.

Powinien być, ale nie był. Czym żywił się ultramaratończyk? Bułkami z szynką i serem. Bananami, daktylami i arbuzem. Żel odżywczy może raz dziennie. Czasami udało się zamówić na trasie coś ciepłego. Brzmi znajomo? – Więcej energii niż izotoniki dawały mi esemesy od rodziny i przyjaciół. Nakręcały mnie niesamowicie. Postępy na trasie można było śledzić online przy pomocy specjalnej aplikacji.

Czytaj też: O pasji biegania

Na trasieDamian Ługowski/•Na trasie

Z aniołem stróżem lub bez

Race Around Poland jest rozgrywany w kilku kategoriach. Najważniejsze są dwie: ze wsparciem i bez. Remigiusz Siudziński, organizator imprezy, wyjaśnia, że nie można porównywać tych dwóch konkurencji. Rupiński korzystał z pomocy jednego samochodu, w którym jechał człowiek tworzący team z kolarzem. O mały włos nie miałby kto mu pomagać. Prawie w ostatniej chwili umówiony partner musiał się wycofać.

Ostatecznie na pierwsze dni do typowego dostawczego auta wsiadł Piotr Trzciński, który na własne oczy chciał się przekonać, czy taki wyczyn jest możliwy. Opowiada, że Marek jak cyborg parł do przodu, trzeba go było momentami hamować, przypominać o jedzeniu i piciu. Chciał spać po 40 minut i znów ruszać. Jakby nie brał pod uwagę, że przejazd przez Tatry i Sudety to wielkie obciążenie dla organizmu. Aż którejś nocy przyszedł kryzys. Była nawet mowa o rezygnacji, ale na mowie się skończyło.

Trzcińskiego zastąpił Mateusz Piechota, który Marka Rupińskiego poznał... na trasie wyścigu. Został od razu zaakceptowany, gdy gdzieś pod Wałbrzychem późnym wieczorem pierwszego dnia wytrzasnął spod ziemi mechanika, który podjął się naprawy przerzutki. Najtrudniej było, gdy Rupiński, dla którego miał być aniołem stróżem, raz za razem się przewracał. Najpierw na padłym zwierzęciu, a potem na kolejowych torach. Leżał zwinięty w kłębek. Wreszcie powoli się pozbierał, zapytał, ile mamy przewagi, i wrócił do pedałowania. Obtarcia po upadku są pamiątką po tym zdarzeniu.

Było też tak, że zastrajkował lewy mięsień dwugłowy. Przez wiele kilometrów pracowała właściwie tylko prawa noga. Marek szuka dziś przyczyny zapaści. Może to efekt niewyszukanego żywienia?

Mimo wielogodzinnej przewagi ciągle pytał o konkurentów. Podkreśla to Damian Ługowski, który dokumentował fotograficznie imprezę. Podkreślają to inni moi rozmówcy. Napędza go duch rywalizacji, choć w przypadku takiej imprezy nie ma mowy o najmniejszej choćby grupce ani peletonie.

Czytaj też: Aktywność ponad siły

Jestem totalnym amatorem

Skąd się wziął ultramaratoński kolarz, który w niespełna 228 godzin objeżdża całą Polskę? 47-latek to z wykształcenia inżynier po Politechnice Szczecińskiej (specjalista od akustyki morskiej), ale nigdy nie pracował w zawodzie. Dwa lata temu przeniósł się ze Szczecina do niedalekich Rzędzin, gdzie ma warunki do pracy i treningu (głównie na niemieckich trasach). Wraz z żoną Karoliną, bratem i szwagrem prowadzi hurtownię części samochodowych. Od lat zaopatruje też przedszkola w artykuły spożywcze, głównie warzywa.

Jest dumny z córek. 21-letnia Julia właśnie skończyła studia w Holandii i rozpoczyna dalszą naukę w Hongkongu. 11-letnia Nadia pasjonuje się jazdą konną.

Pierwszy raz na dłuższą przejażdżkę wybrał się cztery czy pięć lat temu, czyli już sporo po czterdziestce. Kolega kupił wyścigowy rower. Pożyczył od niego nie tylko maszynę, ale także dużo za duże obuwie – i przejechał 120 km. Uznał to za znaczące osiągnięcie i tak to się zaczęło. Jeździ na rowerach KTM, bo jako młodemu chłopakowi marzył mu się motocykl tej marki.

Na pierwszym wyścigu wokół Zalewu Szczecińskiego (260 km) znalazł się tylko dzięki jednemu ze sponsorów imprezy, który miał życzenie: nie wstydzić się rekomendacji. Marek wziął to sobie do serca i od razu, mimo kilku wywrotek, zwyciężył, wprawiając w osłupienie doświadczonych rywali. Ostatnim osiągnięciem przed Race Around Poland było pokonanie wszystkich rywali w „Pięknym Zachodzie”, w którym trzeba się było zmierzyć z ponad 500-kilometrowym dystansem. Przez dłuższy czas jechał w jednej grupie z Anetą Lamik z Lędzin: – Zanim odjechał swoim tempem, skutecznie mnie zmotywował, choć słowa były dosadne. Marek cały czas był na łączach, sprawdzał wiadomości, rozmawiał.

Jolanta Gajtkowska, która także go zna ze wspólnych ultramaratonów, zwraca uwagę na koleżeńskość i pogodę ducha. Prawie zawsze jest uśmiechnięty.

Sam o sobie ciągle mówi, że jest totalnym amatorem. O odżywianiu była już mowa, ale nawet dziś opowiada, że nie ma pojęcia o technice, kadencji. Gdyby miał większą kulturę jazdy, może czas na mecie byłby lepszy? – zastanawia się. W ubiegłym roku Łotysz Arvis Sprude skończył dużo szybciej i to, zdaje się, nie daje spokoju Rupińskiemu.

Czytaj też: Uzależnieni od sportu

Umie się ze sobą dogadać

Co sprawia, że ultramaratończyk spod Szczecina sięgnął po tak duży sukces? Sam mówi o wytrzymałości, umiejętności utrzymania tego samego tempa przez setki kilometrów i szybkości regeneracji. – A poza tym ja nie umiem przegrywać – dodaje. Ci, którzy go obserwują, podkreślają siłę mentalną. Aneta Lamik podziwia niesamowitą głowę. – Umie się mocno ze sobą dogadać – tak to określa.

Nie wszyscy kolarze amatorzy marzą o ekstremalnych wyczynach. Marek Kowalski jeździ na rowerze od lat. Znajdował czas na treningi i zawody nawet wówczas, gdy był zastępcą komendanta głównego Państwowej Straży Pożarnej. Woli krótsze dystanse, na których też można się sprawdzić. Zdarzył mu się nawet start w parze z Ryszardem Szurkowskim w mistrzostwach Dolnego Śląska. Dzisiaj zaangażował się w promowanie sportu poprzez fundację „Velo Baltic”. Podziwia wyczyn Marka Rupińskiego, bo wie, jak bezwzględną przeszedł weryfikację, ale z natury rzeczy to nie jest do powtórzenia na szerszą skalę.

Z byłym kolarzem zawodowym Jarosławem Maryczem rozmawiałem, gdy jechał w kolumnie Tour de Pologne, którego trasa liczy ok. 1,2 tys. km. Docenia niewyobrażalny wysiłek śmiałków, którzy porywają się na przedsięwzięcie trzy razy dłuższe. 3,6 tys. km to znacznie więcej, niż trzeba przejechać w najdłuższych tourach, które są podzielone na 21 etapów. Ale dodaje od razu, że nie za bardzo rozumie, skąd można czerpać frajdę z takiego wysiłku. Czy tacy jak Marek Rupiński mieliby szansę w normalnym peletonie? Trudno powiedzieć. Marycz miał kolegę, który był nie do zamęczenia w jednostajnej jeździe, ale w normalnym peletonie nie odnalazł się. Miał kłopot choćby ze zmianą rytmu.

Tymczasem o frajdzie, wielkiej przyjemności mówią wszyscy „ultrasi”. Satysfakcja bierze się z pokonania własnych słabości, ale także z niezapomnianych wschodów i zachodów słońca, rozgwieżdżonego nieba, często wielkiej ciszy, poczucia bliskości natury.

Czytaj też: Niepełnosprawni uprawiają ekstremalne sporty

Odpoczynek w vanieDamian Ługowski/•Odpoczynek w vanie

Zdrowe to nie jest

Dr Krzysztof Mokrzycki, kardiolog i transplantolog, wszystko to rozumie doskonale. Sam do niedawna biegał ultramaratony, np. 200 km po górach. Dzisiaj podchodzi z dużym dystansem do ultrawysiłku. Zresztą „ultra” znaczy coraz więcej. Nie wystarczy ukończyć ironmana, trzeba to zrobić trzy- czy pięciokrotnie albo jeszcze więcej razy, co oznacza przekraczanie wszystkich możliwości fizjologicznych zwykłego człowieka.

Zdrowe to nie jest. Ujawniają się np. markery martwicy sercowej. Lepiej uprawiać sport trzy razy w tygodniu po półtorej godziny. No to skąd te ultramaratony w życiu doktora? – Jako sportowiec chciałem przełamywać własne bariery, działała adrenalina. Ale jako lekarz musiałem ogłosić koniec z wariactwami, gdy zabolało mnie serce. Takie osiągnięcia jak Rupińskiego podziwiam, ale „religia” zabrania mi praktykowania podobnych szaleństw.

Organizator RAP Remigiusz Siudziński w 2014 r. jako pierwszy i dotąd jedyny Polak ukończył Race Across America (4,8 tys. km jazdy non stop). Jako promotor ekstremalnego wysiłku w sporcie stara się znaleźć argumenty „za”. – Jak wszędzie trzeba zachować zdrowy rozsądek. Pamiętać o napojach, wyżywieniu, odpoczynku. Zagrożenia czyhające w normalnym peletonie są często większe. A poza tym leżenie na kanapie jest bardziej niebezpieczne dla zdrowia. Tym niemniej poruszenie w środowisku wywołała niedawna informacja o nagłej śmierci jednego z uczestników kolarskiego maratonu w Lubuskiem.

Czytaj też: Dlaczego ludzki organizm nie może się obyć bez ruchu

Osiągnąć cel

Drugi RAP na pełnym dystansie ukończyła piątka zawodników: Marek Rupiński i Krzysztof Fechner w kategorii ze wsparciem (solo supported), a w kategorii bez wsparcia (unsupported) Jarosław Kędziorek, Kamil Kotkowski i Robert Woźniak – mówi Siudziński. – Wszystkich, którzy dotarli do mety, należy traktować jak zwycięzców. W Polsce ciągle popularniejsza jest jazda bez wsparcia z różnych względów, w tym ekonomicznych. W takich krajach jak Austria czy Szwajcaria znacznie częściej jeździ się ze wsparciem. Mam zamiar organizować ten wyścig jeszcze co najmniej przez dziesięć lat.

Wracamy do bohatera tego tekstu. Dr Marek Kolbowicz, dzisiaj pracownik Instytutu Nauk o Kulturze Fizycznej Uniwersytetu Szczecińskiego, zwraca uwagę, że przypadek Rupińskiego świadczy o tym, iż przed laty jego nadzwyczajne predyspozycje wytrzymałościowe nie zostały wyłapane i wykorzystane. Może np. nie miał szczęścia do nauczyciela wuefu.

Piotr, przyjaciel Marka od szkoły podstawowej, też się nad tym zastanawia. Ale tego już nie da się naprawić. Źródeł jego dzisiejszych, nie tylko sportowych, ale także zawodowych, sukcesów upatruje w ciężkim fizycznym wysiłku od wczesnej młodości. Do wszystkiego dochodził sam. Jak wyznaczy sobie cel – ze wszystkich sił dąży do jego osiągnięcia. Zdobył już bardzo dużo, ale pozostaje skromny jak zawsze. Piotr nie zna osoby, która nie lubiłaby Marka. Nic dziwnego, że nazywa go swoim bohaterem.

Czytaj też: Do biegania same nogi nie wystarczą

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną