Społeczeństwo

Zakaz prac domowych – rozwiązywanie problemu od końca, brak wizji. Znów nikt nie słucha ekspertów

Szkoła podstawowa Szkoła podstawowa Władysław Czulak / Agencja Wyborcza.pl
1 kwietnia zaczął obowiązywać zakaz prac domowych w szkołach. Eksperci edukacyjni nie kryją rozczarowania. „Najpierw należało zastanowić się, co powoduje przeciążenie dzieci, a dopiero potem formułować recepty” – mówi dr Iga Kazimierczyk, prezeska fundacji „Przestrzeń dla edukacji”.

ANNA J. DUDEK: – W tym tygodniu zaczyna obowiązywać rozporządzenie Ministerstwa Edukacji o pracach domowych, które mają być nieobowiązkowe i nieoceniane. To realizacja jednej z wyborczych obietnic koalicji. I dobre rozwiązanie?
Partie idą do wyborów z pomysłem, konkretnymi programem i obietnicami, mają więc zobowiązania wobec swoich wyborców. W przypadku Koalicji 15 października ten pomysł na edukację był opisany w kilku punktach, a jednym z nich była likwidacja prac domowych. Trzeba przyznać, że prace domowe sprawiają uczniom problemy, co oznacza, że praktyka ich zadawania bywa niewłaściwa. Do tego momentu diagnoza była trafna. Niewłaściwe natomiast jest to, jak zabrano się za rozwiązanie problemu.

Zgodnie z wyborczą obietnicą Donalda Tuska szybko wydano rozporządzenie o likwidacji prac domowych. Sprawnie realizując jeden ze stu konkretów na sto dni.
No właśnie. Po prostu ogłoszono likwidację zadań, co nie rozwiązuje podstawowego problemu, czyli tego, że dzieciaki w szkołach są przepracowane. Nie dostaliśmy więc propozycji leczenia choroby, tylko lek przeciwbólowy, który w dodatku generuje inne komplikacje. Przepracowanie uczniów i brak wolnego czasu to są aktualne problemy.

Jeśli nie może być lepiej, niech będzie inaczej?

To niedobra zmiana?
Niedobra. Od lat toczymy dyskusję o tym, co trzeba w szkole zmienić, i zamiast wizji i kompleksowego planu dostajemy fragmentaryczną korektę, która rządzi się zasadą, że jeśli nie może być lepiej, to niech przynajmniej będzie inaczej.

W propozycjach MEN nie pojawiła się natomiast inna z zapowiedzi: powołanie Komisji Edukacji Narodowej, czyli porozumienia dla szkoły trwalszego niż jedna kadencja rządu. Do tej pory praktyka kolejnych szefów resortu edukacji polegała na tym, że każdy dokładał coś od siebie, bez przedstawienia perspektywy i sensownego planu dla całego systemu. Edukację należy przede wszystkim odpartyjnić. Podkreślaliśmy to wielokrotnie przez osiem lat. Oczywiście o strategiach powinni decydować politycy, ale w ścisłej współpracy z osobami, które naprawdę tę edukację tworzą i się na niej znają. Tutaj tego zabrakło. Zatem jedną z obietnic zrealizowano – likwidację prac domowych – ale ideę powołania ciała eksperckiego, które miało wyznaczać kierunki zmian, porzucono.

Anna Schmidt-Fic, liderka ruchu nauczycielskiego „Protest z wykrzyknikiem”, napisała w swoich mediach społecznościowych, że „na taki krok nie poważył się żaden Czarnek”. Dodaje, że jest „głęboko rozczarowujące, że pierwszy po 1989 r. minister edukacji, który zdecydował się ograniczyć nauczycielską autonomię, czyli wtrącić się do metodyki pracy nauczycielskiej, to ministra z demokratycznej koalicji”. Przypomina brak konsultacji i badań w tym kierunku, podkreślając, że to już „było grane przy reformie Zalewskiej”. Czy to porównanie ministry Nowackiej do Anny Zalewskiej jest uprawnione?
Idąc do wyborów 15 października, oczekiwaliśmy autentycznej zmiany w sprawowaniu władzy i stanowieniu prawa. Oczekiwaliśmy też tego, co w umowie koalicyjnej było dokładnie zapisane: że wszystkie zmiany dotyczące szkoły będą ustanawiane i ustalane ze stroną społeczną, a ta współpraca będzie autentyczna. Ale zamiast współpracy ze środowiskiem i ekspertami mieliśmy tylko wspólne zdjęcia osób z ministerstwa z partnerami społecznymi. Nie nazwałabym pojedynczych spotkań z organizacjami – a sama brałam w takich udział – współpracą ze stroną społeczną.

Ale zaraz, konsultacje przecież się odbyły.
W przypadku zmian w pracach domowych odbyły się, ale w ramach niezbędnego minimum. Ministra Zalewska też konsultowała swoją reformę, organizowała spotkania w ministerstwie, podczas których zaproszone wąskie grono miało jej doradzać. Konsultowanie tworzonego prawa to w kraju demokratycznym standard, a strona społeczna, wyborcy i wyborczynie mają prawo oczekiwać przejrzystości w działaniach i naprawdę powszechnych, inkluzywnych konsultacji. To przecież jeden z instrumentów demokratyzacji państwa: ci, z którymi są uzgadniane zasady, czują się odpowiedzialni za ich przestrzeganie. Tutaj takiej praktyki zabrakło. Było opiniowanie gotowego dokumentu, nie było debaty o pomyśle, opracowano raport, udostępniono jedynie część opinii z konsultacji, nie wyjaśniono w żaden sposób podjętych decyzji, tylko je ogłoszono. Oczekiwaliśmy więcej.

Naruszono umowę, którą tworzyliśmy przez lata

Wśród najważniejszych zarzutów, o których pisze w swoim stanowisku także RPO Marcin Wiącek, pojawia się ten o ingerowaniu w autonomię nauczycieli i ograniczeniu jej.
Kiedy protestowaliśmy przeciwko „lex Czarnek”, które w istocie dotyczyło tego samego problemu, czyli nauczycielskiej autonomii, przedstawiciele i przedstawicielki obecnej większości parlamentarnej stali za nami, podkreślając wagę tego, że nauczyciel powinien móc pracować niezależnie od nakazów władzy. Dlatego zadziwiające jest to, że tą pierwszą, najważniejszą jak na razie zmianą stał się zakaz prac domowych – bez żadnych innych reform, dyskusji, pomysłów czy zalążka wizji. Zarządzanie szkołą zakazami i nakazami nie może mieć miejsca, bo szkoła powinna być wzmacniana systemowo jako miejsce pierwszego spotkania z demokratyczną instytucją. A zakazując czegoś, co nie jest niezgodne z prawem i jest też ogólnie przyjętą praktyką szkolną, narusza się umowę, którą wokół edukacji tworzyliśmy przez lata.

Temat prac domowych zna każdy – każdy je robił, każdy je pamięta, rodzice dziś dobrze wiedzą, co to za obciążenie, bo część z nich odrabia prace z dzieckiem w domu. To oczywiste wejście w autonomię pracy nauczycieli. Można pokusić się o porównanie do sytuacji, w której minister zdrowia zakazuje np. chirurgom stosowania określonego koloru nici czy sposobu bandażowania, bo pacjentom źle się on kojarzy. To jest pomylenie porządków.

Jak powinno to było wyglądać?
Ministerstwo stawia diagnozę: dzieci są przepracowane, przeciążone, i stawia hipotezę – być może kłopotem są prace domowe. Następnie należałoby poszukać przyczyny takiego stanu rzeczy i rozwiązania, a nie wprowadzać zakaz. Zakazać jest łatwo, ale to w magiczny sposób nie rozwiąże problemu przepracowania uczniów i uczennic. To jest rozwiązanie pozorne.

Ministra Barbara Nowacka mówi, że dokładnie o to chodzi: o odciążenie dzieci, by dzięki brakowi prac domowych miały więcej czasu dla siebie.
W porządku, ale warto przy okazji wiedzieć, jak wygląda struktura tego czasu wolnego, co dzieci wtedy robią, zlecić badania lub zapoznać się z tym, jak wygląda dziś dzieciństwo w Polsce. W skrócie: jak dzieci je przeżywają, co powoduje ich przepracowanie i poczucie zmęczenia, bo przecież nie tylko szkoła. Warto byłoby pokusić się o inną hipotezę, pochylić się nad mnogością zajęć dodatkowych, na które rodzice posyłają dzieci, nad ilością czasu spędzanego przed ekranami.

Wracając do autonomii nauczycieli: nauczyciele znają swoich uczniów, wiedzą, z czym w procesie nauczania mają kłopoty, w czym tkwią trudności, i wiedzą, jakich narzędzi użyć, by ich wesprzeć. Weźmy matematykę i języki, to jest najbardziej oczywisty przykład. Bez powtarzania i bez ćwiczeń nie da się tych przedmiotów opanować dobrze. A prace domowe są właśnie jednym z takich narzędzi, sposobem nauki. Teraz będzie można prace zadać, ale bez ustalenia oceny. Skorzystają zatem chętni, czyli w przeważającej większości ci, którzy z danym przedmiotem nie mają problemów. Prac domowych nie wykonają ci, którzy najbardziej wymagają powtórek i dodatkowej pracy. Konsekwencje w razie porażki, czyli obniżenia poziomu nauczania lub niewystarczającego przygotowania do egzaminów i dalszej edukacji, poniosą nauczyciele. To oni będą przecież rozliczani z uczniowskich porażek, bo nie dość się postarali.

Zakaz prac domowych, czyli rozwiązywanie problemu od końca

Ta figura wspierającego nauczyciela, o której pani opowiada, brzmi odrobinę utopijnie. Są świetni nauczyciele, ale są też tacy, którzy po prostu gnają z podstawą programową, licząc, że dziecko nadrobi na prywatnych korepetycjach.
Jasne, jak w każdym zawodzie są specjaliści wybitni i ci, którzy w ogóle nie powinni pracować z ludźmi. Ale dlaczego tworzymy prawo, uznając, że wszyscy należą do tej drugiej kategorii? To jak z pracami domowymi – można je zadać źle, ale można je zadać z troską o ucznia. Chodzi o stawianie przed uczniami takich zadań, które pomogą im ćwiczyć, uczyć się, pracować samodzielnie (czyli bez pomocy rodziców), a nie są nadmiarowe. A bywają nadmiarowe, ponieważ podstawy programowe są przeładowane i nauczyciele często nie mają wyboru, jeśli chcą zdążyć z materiałem.

W swoim stanowisku RPO wskazuje, podobnie zresztą jak eksperci i ekspertki środowisk edukacyjnych, że to właśnie odchudzenie podstaw programowych powinno być priorytetem.
Oczywiście. Przeładowane podstawy programowe, których konsekwencją jest zbyt duża ilość pracy domowej, to efekt reformy Anny Zalewskiej. I zakaz prac domowych to rozwiązywanie problemu od końca. Gdyby najpierw zajęto się zrekonstruowaniem podstaw, mogłoby się okazać, że zadania domowe już nie są takim palącym problemem i żaden zakaz nie jest potrzebny. Tymczasem prace nad zmianą podstaw programowych dopiero się zaczynają.

Obecne podstawy programowe nazywam „frankensteinowymi”, bo tu jeden minister coś dodał, tam drugi urwał. Okrojenie ich o 20 proc. to także operacja na strukturze, która nie wypełnia swojej roli. Konieczna jest kompleksowa zmiana. Nauczyciele oczekują konkretnych zapowiedzi w tej materii, nie obietnic „zrobimy” albo „skupimy się”, tylko wizji tego, czym podstawa programowa ma być. Na razie takie zapowiedzi pojawiają się jako luźne wypowiedzi na konferencjach prasowych, a te nie są źródłem stanowienia prawa. Eksperci i ekspertki są w blokach startowych, by się dzielić swoją wiedzą, doświadczeniem, wypracowanymi rozwiązaniami. Tylko nikt nie chce ich słuchać.

Gorzka konkluzja.
Znowu mamy do czynienia z ministerstwem i urzędnikami, którzy na pewno mają jakąś wiedzę o tym, jak szkoła ma wyglądać, ale zmiany wprowadzają sami, bez współpracy z tymi, którzy tę szkołę na co dzień tworzą. To niepokojące. Nie na taką szkołę umawialiśmy się, walcząc wiele miesięcy o dwukrotne weto dla ustaw ministra Czarnka.

***

* Dr Iga Kazimierczyk – pedagożka, nauczycielka, działaczka edukacyjna. Od 18 lat związana z trzecim sektorem. Autorka materiałów edukacyjnych dla uczniów, poradników i pomocy dla nauczycieli, koordynatorka programów edukacji obywatelskiej i historycznej. Współtwórczyni kampanii „Wolna szkoła”, prezeska fundacji „Przestrzeń dla edukacji”. Od 15 lat prowadzi zajęcia dla studentek i studentów kierunków pedagogicznych. Autorka książki „Nuda szkolna i jej oblicza”.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyjątkowo długie wolne po Nowym Roku. Rodzice oburzeni. Dla szkół to konieczność

Jeśli ktoś się oburza, że w szkołach tak często są przerwy w nauce, niech zatrudni się w oświacie. Już po paru miesiącach będzie się zarzekał, że rzuci tę robotę, jeśli nie dostanie dnia wolnego ekstra.

Dariusz Chętkowski
04.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną