W klasie jak w klatce, nawet 36 uczniów. Nauczyciele będą się dwoić i troić. Kto to wymyślił?
Z przyczyn naturalnych, a nie w wyniku celowej polityki władz oświatowych, spadła liczebność klas w szkołach podstawowych. Niż demograficzny spowodował, że spełniło się marzenie nauczycieli i zespoły zaczęły być nawet 20-osobowe. Klasy zrobiły się mniejsze, gdyż nie ma więcej dzieci w rejonie. To dało niespotykany luksus pracy, a uczniom wyśmienite warunki rozwoju. Szkoły publiczne zaczęły przypominać niepubliczne.
Ilu uczniów upchną w jednej klasie
Ta zmiana nie objęła jednak szkół ponadpodstawowych, w których nie ma rejonizacji, więc władze mogą tak prowadzić rekrutację, aby jak najwięcej uczniów i uczennic wepchnąć do klas. Choćby po 30–36 osób. Gdy zabraknie chętnych z najbliższej okolicy, można ich ściągnąć z dalej położonych miejsc, nawet z innych miejscowości, gdzie dostęp do edukacji jest mniejszy. Jeśli tegoroczni absolwenci podstawówek sądzą, że z powodu niżu będą uczyli się w lepszych warunkach niż poprzednie roczniki, w mniejszym ścisku i pod opieką mniej przepracowanych nauczycieli, bardzo się mylą. Ścisk w szkołach średnich może być nawet większy.
W tym roku z powodu mniejszej liczby absolwentów szkół podstawowych moje liceum otrzymało zgodę na przyjęcie 100–110 nowych uczniów (to jakieś dwie trzecie osób, które przyjmujemy zwykle). Co roku otwieramy pięć klas, więc gdyby organ prowadzący pozwolił nam na zachowanie tej samej liczby zespołów, po raz pierwszy od czasu istnienia placówki (szkoła powstała w 1946 r.) mogłyby one liczyć po 20 osób. Pozwoliłoby to lepiej realizować jedno z kluczowych zadań edukacyjnych, czyli indywidualizować pracę z uczniami. Niestety władza samorządowa kazała nam otworzyć tylko trzy klasy pierwsze, więc będą tak samo liczne jak w czasach wyżu. Dostosowywanie nauczania do potrzeb każdego ucznia znowu będzie fikcyjne.
Klasy mogą być nawet jeszcze liczniejsze niż w poprzednich latach, jeśli np. trzeba będzie przyjąć dzieci, które z sukcesem odwołały się od wyników egzaminu ósmoklasisty i OKE wydała im nowe świadectwo już po ogłoszeniu listy przyjętych. Każde dziecko, które zostało poszkodowane w wyniku błędu, ma prawo znaleźć się w klasie, do której dostałoby się, gdyby błędu nie popełniono. A ponieważ dzieci już przyjętych nie można usunąć, klasa może bardzo napęcznieć. Ile faktycznie osób trafi do każdego zespołu, przekonamy się dopiero we wrześniu.
Nauczyciele są podzieleni
Nauczyciele, którzy pracują w kilku szkołach, np. w podstawówce i liceum, przekonują się na własnej skórze, że liczba uczniów w klasie robi różnicę. To już nie jest wyssana z palca opinia, iż mniej osób na lekcji to mniej problemów z realizacją podstawy programowej, mniej agresji między młodymi, a także na linii nauczyciel–uczeń, za to więcej radości z nauki, sukcesów edukacyjnych i wychowawczych, więcej szans na integrację zespołu, więcej troski o uczniów ze specjalnymi potrzebami. Nauczyciele doświadczają pozytywnej różnicy, jaką daje praca w klasie 20-osobowej, i zastanawiają się, dlaczego tak nie może być wszędzie. Niż daje doskonałą okazję, aby poprawić jakość uczenia i pracy w szkołach publicznych.
Pragnienie ujednolicenia liczebności zespołów przedszkolnych i szkolnych – bez względu na typ placówki – ZNP wpisał na listę spraw, które wymagają pilnego uregulowania przez MEN. Lista jest dość długa, na pierwszym miejscu znajdują się kwestie płacowe, liczebność klas znalazła się na szarym końcu. To nie przypadek, iż domaganie się 20-osobowych klas, choć ważne, nie trafiło na czoło pilnych spraw, lecz błąka się gdzieś w ogonie. Sprawa ta bowiem dzieli nauczycieli. Nie wszyscy pedagodzy doświadczają przeładowanych klas, część pracuje jedynie z połówką zespołu, tzw. grupą. Takim osobom zmiana byłaby bardzo nie na rękę.
Podział klasy na grupy mają zagwarantowany nauczyciele języków obcych, chemicy, biolodzy, informatycy, fizycy itd., o ile zgodę da organ prowadzący szkołę. Chociaż uczę polskiego, czyli przedmiotu, który raczej nie daje prawa do pracy z grupą, w jednej klasie doświadczam takiego podziału. Uczę wtedy połowę zespołu, czyli maksymalnie 16 osób. W tym czasie koleżanka polonistka uczy resztę klasy, czyli również maksimum 16 osób. Podział jest możliwy tylko wtedy, gdy klasa liczy więcej niż 28 osób. Gdyby z jakiegoś powodu co najmniej cztery osoby wypisały się z klasy, natychmiast wszyscy nauczyciele, którzy uczą w grupach, wróciliby do pracy z całością. Dla jednego polonisty lub polonistki nie byłoby pracy.
Egoistyczny interes weźmie górę
Obniżenie liczebności klas do 20 osób zrobiłoby dobrze tylko tym nauczycielom, którzy nie mają szans na pracę z grupą. Na pewno straciliby nauczyciele języków obcych, zresztą nie tylko z powodu konieczności zajmowania się 20 osobami (całą klasą po ewentualnych zmianach), a nie 16 (połową obecnej), różnica wynosi bowiem tylko cztery osoby. Jednak brak podziału na grupy oznacza konieczność uczenia wszystkich razem, a nie – jak jest obecnie – w podziale na grupę mniej i bardziej zaawansowaną. Gdyby na lekcji znajdowała się cała klasa, pedagodzy musieliby bardzo mocno różnicować nauczanie. Teraz dzielą klasę na pół według stopnia zaawansowania i mają problem z głowy.
Także na innych przedmiotach, np. chemii czy biologii, przynależność uczniów do grup nie jest przypadkowa. Najczęściej do jednej grupy trafiają uczniowie słabsi, a do drugiej lepsi. Gdyby nie było podziałów, nauczyciele musieliby się dwoić i troić, aby na tej samej lekcji trafić do umysłów uczniów zarówno zdolnych, jak i mniej zdolnych. Przedmiotowcy musieliby się przestawić na zupełnie inny styl pracy, a to oznaczałoby konieczność indywidualizowania pracy z uczniami, na co nauczyciele, szczególnie starszego pokolenia, wcale nie mają ochoty. Gdyby zapytać ich, czy woleliby zmniejszenie liczby uczniów w klasach do 20, czy raczej utrzymania licznych klas, ale z podziałem na grupy, prawdopodobnie wybraliby podział na grupy.
Na zmianie zależy jedynie tym nauczycielom, którzy nie korzystają z podziałów, czyli mniej niż połowie pedagogów, głównie polonistom, matematykom, geografom i nauczycielom tzw. mniej ważnych przedmiotów, np. filozofii, muzyki, religii. Jeżeli ZNP zacząłby naciskać na MEN, nauczyciele, którzy uczą grupy, wpadliby w panikę, że stracą na tej zmianie. Nie należy się spodziewać, że w imię solidarności zawodowej wszyscy poprą propozycję związkowców i zdecydują się zawalczyć o mniej liczne klasy. Raczej egoistyczny interes weźmie górę: jedni będą za 20-osobowymi klasami, a inni będą chcieli, aby było tak, jak jest teraz.
W klasie jak w klatce
Mimo to ZNP powinien domagać się ustalenia liczebności klas na poziomie 20 osób. Choć nie spodziewam się szybkiej realizacji tego postulatu, to jednak ważne jest samo oswajanie społeczeństwa z ideą mniej licznych klas. Na razie mamy absurdalnie wręcz przeładowane klasy. Być może nawet organy prowadzące zaproponują kolejnej grupie nauczycieli dołączenie do grona uprzywilejowanych, np. matematykom i polonistom, co jeszcze bardziej osłabiłoby obóz domagający się zmniejszenia liczebności. Gdyby rzeczywiście wszyscy nauczyciele przedmiotów maturalnych otrzymali prawo uczenia grupy (o ile klasa liczy więcej niż 28 osób), wtedy z problemem przeładowania zmagałby się tylko wychowawca i kilkoro nauczycieli tzw. michałków, czyli przedmiotów mniej ważnych.
Niż demograficzny ujawnił, jak głębokie są podziały wśród nauczycieli, szczególnie wśród pracowników szkół maturalnych. Sami nauczyciele uważają, że różnice między nami powinny być jeszcze większe, gdyż równe traktowanie wszystkich jest niesprawiedliwe. Nierówne są bowiem obowiązki nauczyciela matematyki, który przygotowuje całą klasę do obowiązkowej matury, oraz nauczyciela filozofii, muzyki czy religii, który raczej nikogo do matury nie przygotowuje, więc pracuje bez poczucia odpowiedzialności za wyniki. Zmniejszenie liczebności klas do 20 osób – bądź innej liczby wypracowanej w trakcie negocjacji między związkami a MEN – byłoby kolejnym krokiem do traktowania wszystkich jednakowo.
Oczekiwania sporej części kadry są jednak zupełnie inne. Nie jedziemy na tym samym wózku, aby mieć takie same warunki płacy i pracy, choćby wynikające z liczby uczniów na lekcji. Najlepiej byłoby, gdyby zostały zróżnicowane wynagrodzenia nauczycieli i uzależnione od nakładu pracy oraz odpowiedzialności za wyniki. Dopóki tak się nie stanie i wszyscy będziemy zarabiali równo – polonista i matematyk tyle samo co katecheta czy wuefista – zamiennym sposobem wynagrodzenia niech będą lepsze warunki pracy. Niech będą lepsze dla tych, którzy muszą bardziej się trudzić i ponosić większą odpowiedzialność. Dlatego do grona beneficjentów podziału klas na grupy powinni jak najszybciej dołączyć nauczyciele matematyki i polskiego.
Matematykom i polonistom nie tylko należy się praca w lepszych warunkach, ona przede wszystkim należy się osobom uczestniczącym w tych lekcjach. To na tych przedmiotach nastolatki najczęściej robią uniki, wybierając absencję, zasłaniając się zaświadczeniami o dysfunkcjach, gdyż tylko w ten sposób mogą przetrwać naukę w przeładowanych klasach. Nie da się nauczyć matematyki i nie da się opanować sztuki pisania wypracowań, gdy te umiejętności ćwiczy się w tłumie, czyli najczęściej biernie. Nastolatek szybko odkrywa, że więcej nauczy się sam w domu, niż tkwiąc w przeładowanym zespole, w którym aktywność jednostki jest nieomal zerowa. Normą w polskich szkołach stało się pozorowanie nauki – mam tu na myśli zarówno uczniów, jak i nauczycieli – inaczej jednak się nie da, gdy na lekcji jest tłum i na człowieka przypada mniej niż 1 m kw. Jest jak w klatce.